Текст книги "Ogniem i mieczem, tom drugi"
Автор книги: Henryk Sienkiewicz
Жанр:
Историческая проза
сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 33 страниц)
Odjechał więc pan Longinus do Krakowa z sercem przeszytym strzałą, a okrutny pan Zagłoba wraz z Wołodyjowskim do Zamościa, gdzie nie zabawili dłużej jak jeden dzień, gdyż komendant, starosta wałecki, oznajmił im, że dawno już nie miał wiadomości od Skrzetuskiego, i sądził, że regimenty, które pod Skrzetuskim ruszyły, pójdą na prezydium[534]
[Закрыть] do Zbaraża[535]
[Закрыть], aby tamte kraje od kup swawolnych[536]
[Закрыть] zasłaniać. Było to tym prawdopodobniejsze, że Zbaraż, jako własność Wiśniowieckich, szczególniej był na zapędy śmiertelnych wrogów księcia wystawiony. Otwierała się więc przed panem Wołodyjowskim i Zagłobą długa i dosyć trudna droga, ale że i tak, idąc po kniaziównę, musieliby ją przebyć, było im zatem wszystko jedno, czy to prędzej, czy później nastąpi, i ruszyli w nią bez zwłoki, tyle się tylko zatrzymując, ile trzeba było dla odpoczynku lub gromienia kup rozbójniczych, które się jeszcze tu i owdzie wałęsały.
Szli krajem tak zniszczonym, że częstokroć po całych dniach żywej duszy nie mogli napotkać. Miasteczka leżały w perzynie, wsie były popalone i puste, lud wybity lub w jasyr[537]
[Закрыть] zagarnięty. Trupy tylko spotykali po drodze, szkielety domów, kościołów, cerkwi, niedogarki chat wiejskich i psy na zgliszczach wyjące. Kto powódź tatarsko-kozacką przeżył, chronił się w głębinach leśnych i marzł z zimna lub głodem przymierał, nie śmiejąc się jeszcze z lasów wychylić, nie wierząc, by nieszczęście mogło już minąć. Konie spod swej chorągwi musiał Wołodyjowski karmić korą z drzew lub na wpół spalonym zbożem, które ze zgliszczów dawnych spichrzów wydobywano. Ale szli szybko, ratując się głównie tymi zapasami, które rozbójniczym oddziałom zabierali. Był to już koniec listopada, a o ile zeszłoroczna zima przeszła z największym podziwem ludzkim bez śniegów, mrozów i lodu, tak że cały porządek natury zdawał się być przez nią odmieniony, o tyle teraźniejsza zapowiadała się ostrzej niż zwykle. Ziemia skrzepła, śniegi leżały już na polach, a brzegi rzek bramowały[538]
[Закрыть] się rankami przezroczystą skorupą szklaną. Pogoda była sucha, blade promienie słoneczne słabo tylko ogrzewały świat w godzinach południowych; natomiast rankami i wieczorami paliły się na niebie czerwone zorze – niechybna przepowiednia rychłej i silnej zimy.
Po wojnie i głodzie miał nadejść trzeci wróg nędzy ludzkiej – mróz, a jednak ludzie wyglądali go z upragnieniem, był on bowiem pewniejszym od wszystkich układów hamulcem wojny. Pan Wołodyjowski, jako człowiek doświadczony i na wskroś Ukrainę znający, pełen był nadziei, że wyprawa po kniaziównę przyjdzie już niechybnie do skutku, bo główna przeszkoda – wojna – nie położy jej tak prędko tamy.
– Nie wierzę ja w szczerość Chmielnickiego – mówił – żeby on z afektu dla króla jegomości na Ukrainę się cofał, ale to chytry lis! Wie on, że gdy Kozacy okopać się nie mogą, to nic po nich, bo w otwartym polu, choćby i pięćkroć liczniejsi, naszym chorągwiom nie dostają. Pójdą oni teraz do zimowników, a stada poślą w śniegi. Tatarzy też potrzebują jasyr odprowadzić. Jeśli zima będzie tęga, to będziem mieli spokój aż do przyszłej trawy.
– Może i dłużej, bo wszelako mają oni respekt dla króla jegomości. Ale nam i tyle czasu nie potrzeba. Da Bóg, na zapusty wyprawimy panu Skrzetuskiemu wesele.
– Byleśmy się tylko teraz z nim nie minęli, bo nowa byłaby mitręga.
– Trzy chorągwie są przy nim, to przecie nie w korcu ziarnka szukać. Może go jeszcze pod Zbarażem dognamy, jeśli się gdzie dłużej koło hajdamaków[539]
[Закрыть] zabawi.
– Dognać go nie możemy, ale powinniśmy mieć wieści po drodze – odrzekł Wołodyjowski.
O wieści jednak było trudno. Chłopi widzieli tu i owdzie przechodzące chorągwie, słyszeli o bitwach staczanych przez nie z rabusiami, ale nie umieli powiedzieć, czyje by były te chorągwie; że zaś mogły one być tak dobrze Regowskiego, jak Skrzetuskiego, więc dwaj przyjaciele nie mieli żadnej pewności. Natomiast doleciała ich uszu inna wieść: o wielkich niepowodzeniach kozackich przeciw wojskom litewskim. Krążyła już ona w formie pogłoski w wilię wyjazdu Wołodyjowskiego z Warszawy, ale jeszcze wątpiono, teraz zaś rozbiegła się po całym kraju ze wszelkimi szczegółami jako niezbita prawda. Za klęski zadane przez Chmielnickiego wojskom koronnym zapłaciły klęską litewskie. Dał głowę Półksiężyc, wódz stary i doświadczony, i dziki Nebaba[540]
[Закрыть], i potężniejszy od nich obydwóch Krzeczowski, który nie starostw i województw, nie dostojeństw i godności, ale pala się w buntowniczych szeregach dorobił. Zdało się, że jakaś dziwna Nemezis[541]
[Закрыть] zapragnęła pomścić na nim niemiecką krew przelaną w łasze Dnieprowej, krew Flika i Wernera, gdyż wpadł właśnie w ręce niemieckiego regimentu radziwiłłowskiego i lubo postrzelany i ciężko ranny, został natychmiast na pal wbity, na którym, nieszczęsny, drgał jeszcze cały dzień, nim posępną duszę wyzionął. Taki był koniec tego, który przez swe męstwo i geniusz wojenny drugim Stefanem Chmieleckim mógł zostać, ale którego wygórowana żądza bogactw i dostojeństw pchnęła na drogę zdrad, krzywoprzysięstwa i straszliwych, godnych samego Krzywonosa[542]
[Закрыть] mordów.
Z nim, z Półksiężycem i z Nebabą blisko dwadzieścia tysięcy mołojców[543]
[Закрыть] położyło głowy na pobojowisku lub potopiło się w błotach Prypeci[544]
[Закрыть]; strach więc przeleciał jak wicher nad bujną Ukrainą, bo zdało się wszystkim, że to po wielkich tryumfach, po Żółtych Wodach, Korsuniu[545]
[Закрыть], Piławcach[546]
[Закрыть], przychodzi czas na takie pogromy, jakich pod Sołonicą[547]
[Закрыть] i Kumejkami[548]
[Закрыть] doznały poprzednie bunty. Sam Chmielnicki, choć na szczycie sławy, choć potężniejszy niż kiedykolwiek, zląkł się, gdy się o śmierci „druha” Krzeczowskiego dowiedział, i znów czarownic zaczął o przyszłość pytać. Wróżyły różnie – wróżyły nowe wielkie wojny i zwycięstwa, i klęski – nie umiały jednak powiedzieć hetmanowi, co się z nim samym stanie.
Ale tymczasem właśnie z powodu klęski Krzeczowskiego, również jak z powodu zimy, tym pewniejszy był długi spokój. Kraj począł się koić, spustoszałe wioski zaludniać i otucha wstępowała z wolna we wszystkie zwątpiałe i przerażone serca.
Z tąż samą otuchą nasi dwaj przyjaciele po długiej i trudnej podróży dojechali szczęśliwie do Zbaraża i oznajmiwszy się w zamku, natychmiast udali się do komendanta, w którym z niemałym zdziwieniem poznali Wierszułła.
– A gdzie Skrzetuski? – pytał po pierwszych powitaniach Zagłoba.
– Nie masz go – odpowiedział Wierszułł.
– To waść masz komendę nad prezydium?
– Tak jest. Miał Skrzetuski, ale wyjechał i mnie zdał załogę aż do swego powrotu.
– A kiedy obiecał wrócić?
– Nic nie mówił, bo sam nie wiedział, jeno mi tak rzekł na odjezdnym: „Jeśliby kto do mnie przyjechał, tedy mu powiedz, żeby tu mnie czekał.”
Zagłoba z Wołodyjowskim spojrzeli na siebie.
– Jak dawno pojechał? – pytał pan Michał.
– Dziesięć dni temu.
– Panie Michale – rzekł Zagłoba – niechże pan Wierszułł da nam wieczerzę, bo źle się radzi na głodno. Przy wieczerzy pogadamy.
– Z serca służę waszmościom, bom i sam też miał do stołu siadać. Zresztą pan Wołodyjowski, jako starszy oficer, bierze komendę, więc ja to jestem u niego, nie on u mnie.
– Zostań przy komendzie, panie Krzysztofie – rzekł Wołodyjowski – boś starszy wiekiem; przy tym mnie pewno jechać wypadnie.
Po chwili wieczerza była podana. Siedli, jedli, a gdy pan Zagłoba zaspokoił już nieco pierwszy głód dwoma miskami juszki[549]
[Закрыть], rzekł do Wierszułła:
– Nie suponujeszże[550]
[Закрыть] waćpan, gdzie mógł jechać pan Skrzetuski?
Wierszułł kazał iść precz pachołkom posługującym do stołu i po chwili namysłu tak mówić począł:
– Suponuję, ale siła[551]
[Закрыть] Skrzetuskiemu na tajemnicy zależy, więc nie chciałem przy służbie gadać. Korzystał on z pomyślnego czasu, bo pewnie tu do wiosny będziem w spokoju stali, i wedle moich supozycji, pojechał na poszukiwanie kniaziówny, która w Bohunowym jest ręku.
– Bohuna nie ma już na świecie – rzekł Zagłoba.
– Jak to?
Pan Zagłoba opowiedział po raz trzeci czy czwarty wszystko, jak było, bo opowiadał to zawsze z przyjemnością; Wierszułł również, jak pan Longinus, nie mógł się wydziwić zdarzeniu, na koniec rzekł:
– To Skrzetuskiemu będzie łatwiej.
– W tym rzecz, czy ją odnajdzie. A ludzi ze sobą wziął jakowych?
– Nikogo, sam pojechał z jednym Rusinkiem pacholikiem i z trzema końmi.
– To już roztropnie postąpił, bo tam tylko fortelami trzeba radzić. Do Kamieńca[552]
[Закрыть] można by może z chorągiewką dojść, ale już w Uszycy i w Mohylowie pewno stoją Kozacy, bo tam zimowniki dobre, a w Jampolu[553]
[Закрыть] ich gniazdo; trzeba tam iść albo z całą dywizją, albo samemu.
– A skądże waćpan wiesz, że on w tamtą właśnie stronę się udał? – pytał Wierszułł.
– Bo ona tam ukryta za Jampolem i o tym on wiedział, ale tam jarów, zapadlin, komyszy tyle, że choć i wiedząc dobrze miejsce, trudno trafić, cóż dopiero nie wiedząc! Jeździłem ja za końmi i na sądy do Jahorlika[554]
[Закрыть], to wiem. Żebyśmy byli razem, może by łatwiej poszło, ale jemu samemu, wątpię, wątpię… chybaby mu przypadek jakowy drogę wskazał, bo i pytać się nie będzie mógł.
– To waszmościowie chcieliście z nim jechać?
– Tak jest. Ale cóż teraz poczniemy, panie Michale? Jechać za nim czy nie jechać?
– Na waszmościn przemysł to zdaję.
– Hum! dziesięć dni, jak pojechał, nie dognamy i – co więcej – kazał czekać na siebie. Bóg też wie, jaką drogą pojechał? Mógł na Płoskirów[555]
[Закрыть] i Bar[556]
[Закрыть], jako stary trakt idzie, a mógł na Kamieniec Podolski. Ciężka tu jest sprawa.
– Pamiętaj przy tym waszmość – rzekł Wierszułł – że są tylko supozycje, ale pewności nie masz, że po kniaziównę pojechał.
– Otóż to, otóż to! – rzekł Zagłoba. – Nuż ruszył tylko dlatego, by języka gdzie zasięgnąć, i potem wróci do Zbaraża, bo to przecie wiedział, że mamy iść razem, i mógł się nas teraz spodziewać, jako w najlepszy czas. Ciężka to jest deliberacja.
– Ja bym radził czekać z dziesięć dni – rzekł Wierszułł.
– Dziesięć dni na nic; albo czekać, albo wcale nie czekać.
– Ja zaś myślę, żeby nie czekać, bo i co stracimy, jeśli zaraz jutro ruszym? Nie odnajdzie kniaziówny pan Skrzetuski, to może właśnie nam Bóg poszczęści – rzekł Wołodyjowski.
– Widzisz, panie Michale, nie można tu nic lekceważyć… wasze[557]
[Закрыть] jesteś młody i chce ci się przygód – odpowiedział Zagłoba – a tu jest to niebezpieczeństwo, że gdy jej osobno on, a osobno my szukać będziem, łatwo rozbudzi się jakaś podejrzliwość w tamecznych ludziach. Kozactwo chytre i boi się, żeby kto nie odkrył ich zamysłów. Oni tam z baszą[558]
[Закрыть] granicznym koło Chocimia[559]
[Закрыть] mogą mieć konszachty lub z Tatarami za Dniestrem wedle przyszłej wojny – kto ich wie! Tedy na obcych ludzi, a zwłaszcza dopytujących o drogi, baczne będą mieć oko. Ja ich znam. Zdradzić się łatwo, a potem co?
– To tym bardziej, bo może Skrzetuski w takowe popaść terminy, w których trzeba mu będzie pomóc.
– I to także prawda.
Zagłoba zamyślił się tak mocno, że aż mu skronie drgały.
Na koniec rozbudził się i rzekł:
– Zważywszy wszystko, trzeba będzie jechać.
Wołodyjowski odetchnął z zadowoleniem.
– A kiedy?
– Wypocząwszy tu ze trzy dni, by dusza i ciało raźne były.
Jakoż nazajutrz dwaj przyjaciele poczęli już czynić przygotowania do drogi, gdy niespodzianie w wilię ich wyjazdu przybył pacholik pana Skrzetuskiego, młody kozaczek Cyga, z wieściami i listami dla Wierszułła. Usłyszawszy o tym, Zagłoba i Wołodyjowski wnet pośpieszyli do kwatery komendanta i tam czytali co następuje:
„Jestem w Kamieńcu, do którego droga na Satanów bezpieczna. Jadę do Jahorlika z Ormianami, kupcami, których mnie pan Bukowski wskazał. Mają oni glejty[560]
[Закрыть] tatarskie i kozackie na wolny przejazd aż do Akermanu[561]
[Закрыть]. Pojedziemy na Uszycę[562]
[Закрыть], Mohylów[563]
[Закрыть] i Jampol z bławatami[564]
[Закрыть], wszędy po drodze się zatrzymując, gdzie jeno ludzie żywi mieszkają; może też Bóg pomoże, że znajdziem, czego szukamy. Towarzyszom moim, Wołodyjowskiemu i panu Zagłobie, powiedz, panie Krzysztofie, by w Zbarażu na mnie czekali, jeśli im czego innego czynić nie wypadnie, bo w tę drogę, w którą jadę, większą kupą jechać nie można, a to dla wielkiej podejrzliwości Kozaków, którzy w Jampolu zimują i nad Dniestrem aż do Jahorlika konie w śniegach trzymają. Czego ja sam nie sprawię, tego byśmy i we trzech nie dokazali, a ja prędzej od nich za Ormianina ujść mogę. Podziękuj im, panie Krzysztofie, z duszy serca za ich rezolucję, którą, pókim żyw, będę pamiętał, ale czekać na nich nie mogłem, gdyż każdy dzień w męce mi schodził – i tego nie mogłem wiedzieć, czyli przyjadą, a najlepsza pora teraz jechać, gdy wszyscy kupcy po bakalie i bławaty ruszają. Pacholika wiernego odsyłam, którego miej w opiece, bo nic mi po nim, boję się zaś jego młodości, żeby się gdzie z czym nie wygadał. Pan Bukowski zaręcza za owych kupców, że poczciwi, co i ja myślę, wierząc, że wszystko w ręku Boga najwyższego, któren, jeśli zechce, miłosierdzie nam swoje okaże i mękę skróci, amen.”
Pan Zagłoba skończył list i spoglądał na swoich towarzyszów[565]
[Закрыть], oni zaś milczeli, aż w końcu Wierszułł rzekł:
– Wiedziałem, że on tam pojechał.
– A co nam czynić wypada? – pytał Wołodyjowski.
– A cóż? – rzekł Zagłoba roztwierając ręce. – Nie mamy po co już jechać. To, że on z kupcami jedzie, to dobrze, bo wszędy może zaglądać i nikogo to nie zdziwi. W każdej chacie teraz, w każdym chutorze[566]
[Закрыть] jest co kupować, gdyż oni przecie pół Rzeczypospolitej zrabowali. Ciężko by nam było, panie Michale, za Jampol się dostać. Skrzetuski czarny jak Wołoch[567]
[Закрыть] i snadnie za Ormianina ujść może, a ciebie zaraz by po twoich owsianych wąsikach poznali. W przebraniu chłopskim również byłoby trudno… Niechże mu Bóg błogosławi! Nic tam po nas – to muszę przyznać, chociaż mi żal, że do uwolnienia tej niebogi nie przyłożymy ręki. Wielkąśmy jednak Skrzetuskiemu oddali przysługę, usiekłszy Bohuna, bo gdyby on był żyw, tedy nie ręczyłbym za zdrowie pana Jana.
Wołodyjowski bardzo był niekontent; obiecywał sobie podróż pełną przygód, a tymczasem zapowiadał mu się długi i nudny pobyt w Zbarażu.
– Może byśmy choć do Kamieńca ruszyli! – rzekł.
– A co my tam będziemy robić i z czego żyć? – odpowiedział Zagłoba. – Wszystko jedno, do których murów jak grzyby przyrośniemy, trzeba czekać i czekać, bo taka podróż dużo Skrzetuskiemu może zająć czasu. Człowiek póty młody, póki się rusza (tu pan Zagłoba opuścił melancholicznie głowę na piersi), a starzeje się w bezczynności, ale trudno… niechże się tam bez nas obejdzie. Jutro damy na solenną wotywę[568]
[Закрыть], by mu Bóg szczęścił. Bohunaśmy usiekli – to grunt. Każ waść konie rozjuczyć, panie Michale – trzeba czekać.
Jakoż nazajutrz zaczęły się dla dwóch przyjaciół długie, jednostajne dni oczekiwania, których ani pijatyki, ani gra w kości nie mogły urozmaicić – i ciągnęły się bez końca. Tymczasem nadeszła sroga zima. Śnieg całunem na łokieć grubym okrył blanki zbaraskie i całą ziemię; zwierz i ptactwo dzikie zbliżyły się do mieszkań ludzkich. Po całych dniach słychać było krakania niezmiernych stad wron i kruków. Upłynął cały grudzień, po czym styczeń i luty – o Skrzetuskim nie było ani słychu.
Pan Wołodyjowski jeździł do Tarnopola[569]
[Закрыть] szukać przygód; Zagłoba sposępniał i utrzymywał, że się starzeje.
Komisarze wysłani przez Rzeczpospolitą do traktatów z Chmielnickim dotarli wreszcie wśród największych trudności do Nowosiółek i tam zatrzymali się, czekając odpowiedzi od zwycięskiego hetmana, który tymczasem bawił w Czehrynie[570]
[Закрыть]. Siedzieli smutni i strapieni, bo przez drogę ciągle groziła im śmierć, a trudności mnożyły się na każdym kroku. Dzień i noc otaczały ich tłumy czerni zdziczałej do reszty przez mordy i wojnę – i wyły o śmierć komisarzów. Raz w raz napotykali od nikogo niezależne watahy złożone ze zbójców lub dzikich czabanów[571]
[Закрыть], nie mających najmniejszego pojęcia o prawach narodów, a głodnych krwi i zdobyczy. Mieli wprawdzie komisarze sto koni asystencji, którymi pan Bryszowski dowodził, prócz tego sam Chmielnicki, w przewidywaniu, co ich spotkać może, przysłał im pułkownika Dońca wraz z czterystoma mołojcami[572]
[Закрыть]; ale eskorta ta łatwo mogła okazać się niewystarczającą, bo tłumy dziczy rosły z każdą godziną i coraz groźniejszą przybierały postawę. Kto tylko z konwoju albo ze służby oddalił się choć na chwilę od gromady, ginął bez śladu. Byli oni jako garść podróżnych otoczona przez stado zgłodniałych wilków. I tak upływały im całe dnie, tygodnie, aż na noclegu w Nowosiółkach zdawało się już wszystkim, że nadchodzi ostatnia godzina. Konwój dragoński i eskorta Dońca toczyły od wieczora formalną walkę o życie komisarzów, którzy odmawiając modlitwy za konających, polecali duszę Bogu. Karmelita Łętowski dawał im kolejno rozgrzeszenie, a tymczasem zza okien wraz z powiewem wiatru dochodziły straszliwe wrzaski, odgłosy strzałów, piekielne śmiechy, szczęk kos, wołania: „Na pohybel[573]
[Закрыть]!” i o głowę wojewody Kisiela[574]
[Закрыть], który głównym był przedmiotem zawziętości.
Była to straszna noc a długa, bo zimowa. Wojewoda Kisiel wsparł głowę na ręku i siedział od kilku godzin nieruchomie. Nie śmierci on się lękał, bo od czasów wyruszenia z Huszczy tak już był wyczerpany, zmęczony, bezsenny, że raczej by z radością do śmierci wyciągnął ręce – ale duszę jego nurtowała bezdenna rozpacz. On to przecie, jako Rusin z krwi i kości, pierwszy wziął na się rolę pacyfikatora[575]
[Закрыть] w tej bezprzykładnej wojnie – on występował wszędy, w senacie i na sejmie, jako najgorętszy stronnik układów, on popierał politykę kanclerza i prymasa, on potępiał najsilniej Jeremiego i działał w dobrej wierze dla dobra kozactwa i Rzeczypospolitej – i wierzył całą swą gorącą duszą, że układy, że ustępstwa wszystko pogodzą, uspokoją, zabliźnią – i właśnie teraz, w tej chwili, gdy wiózł buławę[576]
[Закрыть] Chmielnickiemu, a ustępstwa Kozaczyźnie, zwątpił o wszystkim – ujrzał oczywiście marność swoich wysileń, ujrzał pod nogami próżnię i przepaść.
„Zali[577]
[Закрыть] oni nie chcą niczego więcej, jeno krwi? Zali nie o inną wolność, jeno o wolność rabunku i pożogi im idzie?” – myślał z rozpaczą wojewoda i tłumił jęki, które rozrywały mu pierś szlachetną.
– Hołowu Kisielowu[578]
[Закрыть], hołowu Kisielowu! na pohybel! – odpowiadały mu tłumy.
I byłby chętnie poniósł im w darze wojewoda tę białą skołataną głowę, gdyby nie ta resztka wiary, że im i całej Kozaczyźnie trzeba dać coś więcej – trzeba koniecznie dla ich własnego i Rzeczypospolitej zbawienia. Niechże ich przyszłość tego żądać nauczy.
A gdy tak myślał, jakiś promień nadziei i otuchy rozświecał na chwilę te ciemności, które nagromadziła w nim rozpacz – i wmawiał sam w siebie nieszczęsny starzec, że ta czerń to przecie nie cała Kozaczyzna, nie Chmielnicki i jego pułkownicy, że z nimi to dopiero rozpoczną się układy.
Ale mogą-li one być trwałe, póki pół miliona chłopów stoi pod bronią? Nie stopniejąż one z pierwszym powiewem wiosny jak owe śniegi, które w tej chwili pokrywają step?…
Tu znów przychodziły wojewodzie na myśl słowa Jeremiego: „Łaski można dać tylko zwyciężonym” – i znów myśl jego zasuwała się w ciemność, a pod nogami otwierała się przepaść.
Tymczasem mijała północ. Wrzaski i wystrzały nieco przycichły; natomiast świst wichru powiększał się, na dworze była zamieć śnieżna; znużone tłumy widocznie poczęły rozchodzić się do domów; nadzieja wstąpiła w serca komisarzów[579]
[Закрыть].
Wojciech Miaskowski, podkomorzy lwowski, podniósł się z ławy, posłuchał przy oknie zasutym śniegiem i rzekł:
– Widzi mi się, że za łaską bożą jutra jeszcze dożyjemy.
– Może też i Chmielnicki nadeszle[580]
[Закрыть] liczniejszą asystencję, bo z tą nie dojedziemy – rzekł pan Śmiarowski.
Pan Zieleński, podczaszy bracławski, uśmiechnął się gorzko:
– Kto by to rzekł, że komisarzami pokojowymi jesteśmy!
– Posłowałem nieraz do Tatar[581]
[Закрыть] – mówił pan chorąży nowogrodzki – ale takiego posłowania nie zaznałem póki życia. Więcej w naszych osobach Rzeczpospolita kontemptu[582]
[Закрыть] doznaje, niż pod Korsuniem[583]
[Закрыть] i Piławcami[584]
[Закрыть] doznała. Mówię też waszmościom: wracajmy, bo o układach nie ma co i myśleć.
– Wracajmy – powtórzył jak echo pan Brzozowski, kasztelan kijowski. – Nie może pokój stanąć, niech będzie wojna.
Kisiel podniósł powieki i utkwił szklane oczy w kasztelanie.
– Żółte Wody, Korsuń, Piławce! – rzekł głucho.
I umilkł, a za nim umilkli wszyscy – jeno pan Kulczyński, skarbnik kijowski, począł odmawiać głośno różaniec, a pan łowczy Krzetowski za głowę się obu rękoma chwycił i powtarzał:
– Co za czasy? Co za czasy! Boże, zmiłuj się nad nami.
Wtem drzwi się otwarły i Bryszowski, kapitan dragonów biskupa poznańskiego, dowodzący konwojem, wszedł do izby.
– Jaśnie wielmożny wojewodo – rzekł – jakiś Kozak pragnie widzieć ichmość panów komisarzy.
– Dobrze – odrzekł Kisiel – a czerń rozeszła się już?
– Poszli; obiecali jutro wrócić.
– Bardzo nacierali?
– Okrutnie, ale Kozacy Dońca zabili ich kilkunastu. Jutro obiecali nas spalić.
– Dobrze, niech ten Kozak wejdzie.
Po chwili drzwi się otwarły i jakaś wysoka, czarnobroda postać stanęła w progu izby.
– Kto jesteś? – pytał Kisiel.
– Jan Skrzetuski, porucznik husarski księcia wojewody ruskiego.
Kasztelan Brzozowski, pan Kulczyński i łowczy Krzetowski porwali się z ław. Wszyscy oni służyli ostatniego roku z księciem pod Machnówką i Konstantynowem i znali pana Jana doskonale, Krzetowski był mu nawet powinowatym[585]
[Закрыть].
– Prawda! prawda! toż-że to pan Skrzetuski! – powtarzali.
– Co tu robisz? I jakeś się do nas dostał? – pytał Krzetowski biorąc go w ramiona.
– W chłopskim przebraniu, jak waszmościowie widzicie – rzekł Skrzetuski.
– Mości wojewodo – wołał kasztelan Brzozowski – toć to jest najprzedniejszy rycerz spod chorągwi wojewody ruskiego, sławny w całym wojsku.
– Witam go też wdzięcznym sercem – rzekł Kisiel – i widzę, że wielkiej to rezolucji musi być kawaler, skoro się do nas przedarł.
Po czym do Skrzetuskiego:
– Czego od nas żądasz?
– Abyście mi waszmość panowie iść ze sobą dozwolili.
– Smokowi w paszczękę leziesz… ale gdy taka waszmościna wola, oponować jej nie możemy.
Skrzetuski skłonił się w milczeniu.
Kisiel patrzył na niego ze zdziwieniem.
Surowa twarz młodego rycerza uderzyła go powagą i boleścią.
– Powiedzże mi waszmość – rzekł – jakie powody gnają cię do owego piekła, do którego nikt po dobrej woli nie idzie.
– Nieszczęście, jaśnie wielmożny wojewodo.
– Niepotrzebniem pytał – rzekł Kisiel. – Musiałeś kogoś z bliskich utracić i tam go jedziesz szukać?
– Tak jest.
– Dawnoż to się stało?
– Zeszłej wiosny.
– Jak to?… i waść dopiero teraz na poszukiwania się wybrał? Toż to rok blisko! Cóżeś waszmość dotąd porabiał?
– Biłem się pod wojewodą ruskim.
– Zaliż[586]
[Закрыть] tak szczery pan nie chciał waści permisji udzielić?
– Ja sam nie chciałem.
Kisiel znów spojrzał na młodego rycerza; po czym nastało milczenie, które przerwał dopiero kasztelan kijowski.
– Wszystkim nam, którzyśmy z księciem służyli, znane są nieszczęścia tego kawalera, nad którymiśmy niejedną słoną kroplę z oczu uronili; a że wolał, póki była wojna, ojczyźnie służyć, zamiast swego dobra patrzeć, tym to chwalebniej z jego strony. Rzadki to jest przykład w dzisiejszych zepsutych czasach.
– Jeśli się pokaże, że moje słowo u Chmielnickiego coś znaczy, to wierzaj mi waszmość, że go nie pożałuję w waścinej sprawie – rzekł Kisiel.
Skrzetuski skłonił się znowu.
– Idźże teraz spocznij – mówił łaskawie wojewoda – bo musisz być znużon niemało, jak i my wszyscy, którzy chwili spokoju nie mamy.
– Ja go do swojej stancji zabiorę, to mój powinowaty – rzekł łowczy Krzetowski.
– Pójdźmy i my wszyscy na spoczynek; kto wie, czy następnej nocy będziemy spali! – rzekł Brzozowski.
– Może snem wiecznym – zakończył wojewoda.
To rzekłszy udał się do alkierza, przy którego drzwiach czekał już pachołek, a za nim rozeszli się i inni. Łowczy Krzetowski prowadził Skrzetuskiego do swej kwatery, która była o kilka domów dalej. Pachołek z latarką szedł przed nimi.
– Jakaż to noc ciemna i zawieja coraz większa – mówił łowczy. – Ej, panie Janie! cośmy za chwile dziś przeżyli… myślałem, że sąd ostateczny blisko. Czerń prawie nam nóż na gardle trzymała. Bryszowskiemu ręce ustawały. Jużeśmy się żegnać zaczynali.
– Byłem między czernią – odrzekł Skrzetuski. – Jutro na wieczór czekają nowej watahy zbójców, której dali znać o was. Jutro trzeba koniecznie stąd wyruszyć. Wszakże do Kijowa jedziecie?
– Zależy to od responsu[587]
[Закрыть] Chmielnickiego, do którego kniaź Czetwertyński pojechał. Oto moja stancja… wejdź proszę, panie Janie, kazałem wina zagrzać, to się posilimy przede snem.
Weszli do izby, w której na kominie palił się potężny ogień. Dymiące wino stało już na stole. Skrzetuski schwycił z chciwością za szklanicę.
– Od wczoraj nie miałem nic w gębie – rzekł.
– Wymizerowanyś strasznie. Widać i boleść, i trudy cię stoczyły. Ale mów mi jeno o sobie, boć ja przecie wiem o twojej sprawie… To ty kniaziówny tam między nimi szukać zamyślasz?
– Albo jej, albo śmierci – odparł rycerz.
– Łatwiej śmierć znajdziesz: skądże wiesz, że kniaziówna tam może być? – pytał dalej łowczy.
– Bom jej gdzie indziej już szukał.
– Gdzie tak?
– Wedle Dniestru aż do Jahorlika[588]
[Закрыть]. Jeździłem z kupcami ormiańskimi, bo były wskazówki, że tam ukryta; byłem wszędzie, a teraz do Kijowa jadę, gdyż tam ją miał Bohun odwieźć.
Zaledwie porucznik wymówił nazwisko Bohuna, gdy łowczy porwał się za głowę.
– Na Boga! – wykrzyknął – toż ja ci najważniejszej rzeczy nie mówię. Słyszałem, że Bohun zabit.
Skrzetuski pobladł.
– Jak to? – rzekł. – Kto to powiadał?
– Ów szlachcic, który to raz już kniaziównę ocalił, co to pod Konstantynowem tyle dokazywał, ten mnie mówił. Spotkałem go, gdy do Zamościa jechał. Minęliśmy się w drodze. Ledwiem go spytał: „Co słychać?” – odpowiedział mi, że Bohun zabit. Pytam: „A kto go zabił?” – odpowie: „Ja!” – Na tymeśmy się rozjechali.
Płomień, który rozpalił się w twarzy Skrzetuskiego, zgasł nagle.
– Ten szlachcic – rzekł – rad klimkiem rzuci[589]
[Закрыть]. Jemu nie można wierzyć. Nie! nie! Nie byłby on w stanie zabić Bohuna.
– A tyżeś się nie widział z nim, panie Janie? Bo i to sobie przypominam, że mówił mi, iż do ciebie, do Zamościa jedzie.
– W Zamościu nie doczekałem się go. Musi on być teraz w Zbarażu, ale mnie pilno było komisję dogonić, wiecem z Kamieńca[590]
[Закрыть] nie na Zbaraż wracał i nie widziałem go wcale. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy i to prawda, co on mnie w swoim czasie o niej powiadał, co jakoby podsłuchał w niewoli u Bohuna będąc, że za Jampolem[591]
[Закрыть] ją ukrył, a potem miał ją do Kijowa na ślub wieźć. Może i to nieprawda, jako i wszystko, co Zagłoba mówił.
– Po cóż tedy do Kijowa jedziesz?
Skrzetuski zamilkł – przez chwilę słychać było tylko świst i wycie wiatru.
– Bo… – rzekł łowczy przykładając palec do czoła – bo jeśli Bohun nie zabit, to możesz snadnie wpaść mu w ręce.
– Po to ja i jadę, by jego znaleźć – odparł głucho Skrzetuski.
– Jak to?
– Niechże będzie sąd boży między nami.
– Aleć on do walki z tobą nie stanie, jeno po prostu weźmie cię w łyka i żywota zbawi lub Tatarom zaprzeda.
– Z komisarzami jestem, w ich asystencji.
– Daj Bóg, abyśmy własne gardła wynieśli, a cóż mówić o asystencji!
– Komu życie ciężkie, ziemia będzie lekka.
– Bójże się Boga, Janie!… tu nie o śmierć wreszcie chodzi, bo ta nikogo nie minie, ale oni cię mogą na galery tureckie zaprzedać.
– Zali myślisz, panie łowczy, że mi będzie gorzej, niż jest?
– Widzę, żeś desperat, w miłosierdzie boże nie ufasz.
– Mylisz się, panie łowczy! Mówię, że mi źle na świecie, bo tak jest, ale z wolą bożą dawno się pogodziłem. Nie proszę, nie jęczę, nie przeklinam, łbem o ścianę nie tłukę, chcę jeno spełnić, co do mnie należy, póki mi sił i życia staje.
– Ale cię boleść jako trucizna trawi.
– Bóg dał po to boleść, by trawiła, a lek ześle, kiedy sam zechce.
– Nie mam co rzec na takowy argument – rzekł łowczy. – W Bogu jedyny ratunek, w Bogu nadzieja dla nas i dla całej Rzeczypospolitej. Pojechał król do Częstochowy, może też u Najświętszej Panny co wskóra, inaczej zginiemy wszyscy.
Nastała cisza; zza okien tylko dochodziło przeciągłe „werdo” dragońskie.
– Tak, tak – mówił po chwili łowczy. – Wszyscy my więcej do umarłych niż do żywych należymy. Zapomnieli już ludzie śmiać się w tej Rzeczypospolitej, jeno jęczą jako ten wicher w kominie. Wierzyłem i ja, że nastaną lepsze czasy, pókim tu wraz z inny mi nie przyjechał, ale widzę teraz, że płonna to była nadzieja. Ruina, wojna, głód, mordy i nic więcej… nic więcej.
Skrzetuski milczał; płomień ogniska palącego sięw kominie oświecał twarz jego wychudłą i surową.
Wreszcie podniósł głowę i rzekł poważnym głosem:
– Doczesność to wszystko, która upływa, przemija – i nic się po niej nie zostaje.
– Mówisz jak mnich – rzekł pan łowczy.
Skrzetuski nie odpowiedział; wicher tylko jęczał coraz żałośniej w kominie.