355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Тарас Бурмистров » Россия и Запад (Антология русской поэзии) » Текст книги (страница 25)
Россия и Запад (Антология русской поэзии)
  • Текст добавлен: 25 сентября 2016, 23:51

Текст книги "Россия и Запад (Антология русской поэзии)"


Автор книги: Тарас Бурмистров



сообщить о нарушении

Текущая страница: 25 (всего у книги 26 страниц)

Choc rysow jego twarzy nie pamieta,

Lecz w glosie jego i w slowach cos bylo

Znanego uszom i duszy pielgrzyma

Moze sie o nim pielgrzymowi snilo.

POMNIK PIOTRA WIELKIEGO

Z wieczora na dzdzu stali dwaj mlodzience

Pod jednym plaszczem, wziawszy sie za rece:

Jeden – ow pielgrzym, przybylec z zachodu,

Nieznana carskiej ofiara przemocy;

Drugi byl wieszczem ruskiego narodu,

Slawny piesniami na calej polnocy.

Znali sie z soba niedlugo, lecz wiele

I od dni kilku juz sa przyjaciele.

Ich dusze wyzsze nad ziemne przeszkody,

Jako dwie Alpow spokrewnione skaly:

Choc je na wieki rozerwal nurt wody,

Ledwo szum slysza swej nieprzyjaciolki,

Chylac ku sobie podniebne wierzcholki.

Pielgrzym cos dumal nad Piotra kolosem,

A wieszcz rosyjski tak rzekl cichym glosem:

"Pierwszemu z carow, co te zrobil cuda,

Druga carowa pamietnik stawiala.

Juz car odlany w ksztalcie wielkoluda

Siadl na brazowym grzbiecie bucefala

I miejsca czekal, gdzie by wjechal konno.

Lecz Piotr na wlasnej ziemi stac nie moze,

W ojczyznie jemu nie dosyc przestronne,

Po grunt dla niego poslano za morze.

Poslano wyrwac z finlandzkich nadbrzezy

Wzgorek granitu; ten na Pani slowo

Plynie po morzu i po ladzie biezy,

I w miescie pada na wznak przed carowa.

Juz wzgorek gotow; leci car miedziany,

Car knutowladny w todze Rzymianina,

Wskakuje rumak na granitu sciany,

Staje na brzegu i w gore sie wspina.

Nie w tej postawie swieci w starym Rzymie

Kochanek ludow, ow Marek Aureli,

Ktory tym naprzod rozslawil swe imie,

Ze wygnal szpiegow i donosicieli;

A kiedy zdziercow domowych poskromil,

Gdy nad brzegami Renu i Paktolu

Hordy najezdzcow barbarzynskich zgromil,

Do spokojnego wraca Kapitolu.

Piekne, szlachetne, lagodne ma czolo,

Na czole blyszczy mysl o szczesciu panstwa;

Reke powaznie wzniosl, jak gdyby wkolo

Mial blogoslawic tlum swego poddanstwa,

A druga reke opuscil na wodze,

Rumaka swego zapedy ukraca.

Zgadniesz, ze mnogi lud tam stal na drodze

I krzyczal: "Cesarz, ojciec nasz powraca!"

Cesarz chcial z wolna jechac miedzy tlokiem,

Wszystkich ojcowskiem udarowac okiem.

Kon wzdyma grzywe, zarem z oczu swieci,

Lecz zna, ze wiezie najmilszego z gosci,

Ze wiezie ojca milijonom dzieci,

I sam hamuje ogien swej zywosci;

Dzieci przyjsc blisko, ojca widziec moga,

Kori rownym krokiem, rowna stapa droga.

Zgadniesz, ze dojdzie do niesmiertelnosci!

Car Piotr wypuscil rumakowi wodze,

Widac, ze lecial tratujac po drodze,

Od razu wskoczyl az na sam brzeg skaly.

Juz kon szalony wzniosl w gore kopyta,

Car go nie trzyma, kon wedzidlem zgrzyta,

Zgadniesz, ze spadnie i prysnie w kawaly.

Od wieku stoi, skacze, lecz nie spada,

Jako lecaca z granitow kaskada,

Gdy scieta mrozem nad przepascia zwisnie

Lecz skoro slonce swobody zablysnie

I wiatr zachodni ogrzeje te panstwa,

I coz sie stanie z kaskada tyranstwa?"

PRZEGLAD WOJSKA

Jest plac ogromny: jedni zowia szczwalnia,

Tam car psy wtrawia, nim pusci na zwierza;

Drudzy plac zowia grzeczniej gotowalnia,

Tam car swe stroje probuje, przymierza,

Nim w rury, w piki, w dziala ustrojony,

Wyjdzie odbierac monarchow poklony.

Kokietka idac na bal do palacu

Nie tyle trawi przed zwierciadlem czasow,

Nie robi tyle umizgow, grymasow,

Ile car co dzien na tym swoim placu.

Inni w tym placu widza saranczarnie,

Mowia, ze car tam hoduje nasiona

Chmury saranczy, ktora wypasiona

Wyleci kiedys i ziemie ogarnie.

Sa, co plac zowia toczydlem chirurga,

Bo tu car naprzod lancety szlifuje,

Nim wyciagnawszy reke z Petersburga,

Tnie tak, ze cala Europa poczuje;

Lecz nim wysledzi, jak gleboka rana,

Nim plastr obmysli od naglej krwi straty,

Juz car puls przetnie szacha i sultana

I krew wypusci spod serca Sarmaty.

Plac roznych imion, lecz w jezyku rzadow

Zowie sie placem wojskowych przegladow.

Dziesiata – ranek – juz przegladow pora,

Juz plac okraza ludu zgraja cicha,

Jako brzeg czarny bialego jeziora;

Kazdy sie tloczy, na srodek popycha.

Po placu, jako rybitwy nad woda,

Zwija sie kilku doricow i dragunow;

Ciekawsze glowy tylcem piki boda,

Na blizsze karki sypia grad bizunow.

Kto wylazl naprzod jak zaba z bagniska,

Ze lbem sie cofa i kark w tlumy wciska.

Slychac grzmot z dala, gluchy, jednostajny,

Jak kucie mlotow lub mlocenie cepow:

To beben, pulkow przewodnik zwyczajny,

Za nim szeregi ciagna sie wzdluz stepow,

Mnogie i rozne, lecz w jednym ubiorze,

Zielone, w sniegu czernia sie z daleka;

I plynie kazda kolumna jak rzeka,

I wszystkie w placu tona jak w jeziorze.

Tu mi daj, muzo, usta stu Homerow,

W kazde wsadz ze sto paryskich jezykow,

I daj mi piora wszystkich buchalterow,

Bym mogl wymienic owych pulkownikow,

I oficerow, i podoficerow,

I szeregowych zliczyc bohaterow.

Lecz bohatery tak podobne sobie,

Tak jednostajne! stoi chlop przy chlopie,

Jako rzad koni zujacych przy zlobie,

Jak klosy w jednym uwiazane snopie,

Jako zielone na polu konopie,

Jak wiersze ksiazki, jak skiby zagonow,

Jak petersburskich rozmowy salonow.

Tyle dostrzeglem, ze jedni z Moskalow,

Wyzsi od drugich na piec lub szesc calow,

Mieli na czapkach mosiezne litery

Jakby lysinki – to grenadyjery;

I bylo takich trzy zgraje wasalow.

Za nimi nizsi stali w mnogich rzedach,

Jak pod lisciami ogorki na grzedach.

Zeby rozroznic pulki w tej piechocie,

Trzeba miec bystry wzrok naturalisty,

Ktory przeglada wykopane w blocie

I gatunkuje, i nazywa glisty.

Zagrzmialy traby – to konne orszaki,

I rozmaitsze, ulanow, huzarow,

Dragonow: czapki, kirysy, kolpaki

Myslalbys, ze tu kapelusznik jaki

Rozlozyl sklady swych roznych towarow;

W koncu pulk wjechal: chlopy gdyby hlaki,

Okute miedzia jak rzed samowarow,

A spodem pyski konskie jako haki.

Pulki w tak roznych ubiorach i broniach

Najlepiej bedzie rozroznic po koniach;

Bo tak i nowa taktyka doradza,

I z obyczajem ruskim to sie zgadza.

Napisal wielki jeneral Zomini,

Ze kon, nie czlowiek, dobra jazde czyni;

Dawno juz o tym wiedzieli Rusini:

Bo za dobrego konia gwardyjaka

Zakupisz u nich dobrych trzech zolnierzy.

Oficerskiego cena jest czworaka,

I za takiego konia dac nalezy

Lutniste, skoczka albo tez pisarza,

A w czasach drogich nawet i kucharza.

Skarbowe chude, poderwane klacze,

Nawet te, ktore woza lazarety,

Jesli je stawia w faraona gracze,

Licza sie zawsze: klacz za dwie kobiety.

Wrocmy do pulkow. – Pierwszy wjechal kary,

Drugi tez kary, lecz anglizowany,

Dwa bylo gniade, a piaty bulany,

Siodmy znow gniady, osmy jak mysz szary,

Dziewiaty rosly, dziesiaty mierzyna,

A potem znowu kary bez ogona,

U dwunastego na czole lysina,

A zas ostatni wygladal jak wrona.

Harmat wjechalo czterdziesci i osim,

Jaszczykow wiecej nizli drugie tyle;

Wszystkiego dwiescie, jak po wierzchu wnosim:

Bo zeby dobrze zliczyc w jedne chwile

Srod mnostwa koni i ludzi motlochu,

Trzeba miec oko twe, Napoleonie,

Lub twoje, ruski intendencie prochu

Ty, nie zwazajac na ludzi i konie,

Jaszczykow patrzysz, wnet liczbe ich zgadles,

Wiesz, ile w kazdym ladunkow ukradles.

Juz plac okryly zielone mundury,

Jak trawy, w ktore ubiera sie laka,

Gdzieniegdzie tylko wznosi sie do gory

Jaszczyk podobny do blotnego baka

Lub polnej pluskwy z zielonawym grzbietem,

A przy nim dzialo ze swoim lawetem

Usiadlo na ksztalt czarnego pajaka.

Kazdy ten pajak ma nog przednich cztery

I cztery tylnych: zowia sie te nogi

Kanonijery i bombardyjery.

Jezeli siedzi spokojnie srod drogi,

Noga sie kazda gdzies daleko rucha;

Myslisz, ze calkiem oddzielne od brzucha,

I brzuch jak balon w powietrzu ulata.

Lecz skoro cicha, drzemiaca harmata

Nagle sie zbudzi rozkazem wyzwana,

Jak tarantula, gdy jej kto w nos dmuchnie

Wnet sciagnie nogi/ podchyla kolana

I nim sie nadmie, nim jady wybuchnie,

Zrazu przednimi kanonij erami

Okolo pyska dlugo, szybko wije

Jak mucha, co sie w arszeniku splami,

Siadlszy swoj czarny pyszczek dlugo myje;

Potem dwie przednie nogi w tyl wywroci,

Tylnymi kreci/ potem kiwa zadem,

Nareszcie wszystkie nogi w bok rozrzuci,

Chwile spoczywa, w koncu buchnie jadem.

Pulki stanely – patrza – car, car jedzie,

Tuz kilku starych, konnych admiralow,

Tlum adiutantow i cma jeneralow

Z tylu i z przodu, a car sam na przedzie.

Orszak dziwacznie pstry i cetkowany,

Jak arlekiny: pelno na nich wstazek,

Kluczykow, cyfer, portrecikow, sprzazek,

Ten sino, tamten zolto przepasany,

Na kazdym gwiazdek, kolek i krzyzykow

Z przodu i z tylu wiecej niz guzikow.

Swieca sie wszyscy, lecz nie swiatlem wlasnem,

Promienie na nich ida z oczu panskich;

Kazdy jeneral jest robaczkiem jasnym,

Co blyszczy pieknie w nocach swietojanskich;

Lecz skoro przejdzie wiosna carskiej laski,

Nedzne robaczki traca swoje blaski:

Zyja, do cudzych krajow nie ucieka,

Ale nikt nie wie, gdzie sie w blocie wleka.

Jeneral w ogien smialym idzie krokiem,

Kula go trafi, car sie don usmiechnie;

Lecz gdy car strzeli nielaskawym okiem,

Jeneral bladnie, slabnie, czesto – zdechnie.

Srod dworzan predzej znalazlbys stoikow,

Wspaniale dusze – choc gniew cara czuja,

Ani sie zarzna, ani zachoruja;

Wyjada na wies do swych palacykow

I pisza stamtad: ten do szambelana,

Ow do metresy, ow do damy dworu,

Liberalniejsi pisza do furmana.

I znowu z wolna wroca do faworu.

Tak z domu oknem zrucony pies zdycha,

Kot miauknie tylko, lecz stanie na nogi

I znowu szuka do powrotu drogi,

I jakas dziura znowu wnidzie z cicha;

Nim stoik w sluzbe wroci tryumfalnie,

Na wsi rozprawia cicho – liberalnie.

Car byl w mundurze zielonym, z kolnierzem

Zlotym. Car nigdy nie zruca mundura;

Mundur wojskowy jest to carska skora,

Car rosnie, zyje i – gnije zolnierzem.

Ledwie z kolebki dziecko wyjdzie carskie,

Zaraz do tronu zrodzony paniczyk

Ma za stroj kurtki kozackie, huzarskie,

A za zabawke szabelke i – biczyk.

Sylabizujac szabelka wywija

I nia wskazuje na ksiazce litery;

Kiedy go tanczyc ucza guwernery,

Biezy kiem takty muzyki wybija.

Doroslszy, cala jest jego zabawa

Zbierac zolnierzy do swojej komnaty,

Komenderowac na lewo, na prawo,

I wprawiac pulki w musztre – i pod baty.

Tak sie car kazdy do tronu sposobil,

Stad ich Europa boi sie i chwali;

Slusznie z Krasickim starzy powiadali:

"Madry przegadal, ale glupi pobil".

Piotra Wielkiego niechaj pamiec zyje,

Pierwszy on odkryl te Caropedyje.

Piotr wskazal carom do wielkosci droge;

Widzial on madre Europy narody

I rzekl: "Rosyje zeuropejczyc moge,

Obetne suknie i ogole brody".

Rzekl – i wnet poly bojarow, kniazikow

Scieto jak szpaler francuskiego sadu;

Rzekl – i wnet brody kupcow i muzykow

Sypia sie chmura jak liscie od gradu.

Piotr zaprowadzil bebny i bagnety,

Postawil turmy, urzadzil kadety,

Kazal na dworze tanczyc menuety

I do towarzystw gwaltem wwiodl kobiety;

I na granicach poosadzal straze,

I lancuchami pozamykal porty,

Utworzyl senat, szpiegi, dygnitarze,

Odkupy wodek, czyny i paszporty;

Ogolil, umyl i ustroil chlopa,

Dal mu bron w rece, kieszen narublowal

I zadziwiona krzyknela Europa:

"Car Piotr Rosyja ucywilizowal".

Zostalo tylko dla nastepnych carow

Przylewac klamstwa w brudne gabinety,

Przysylac w pomoc despotom bagnety,

Wyprawic kilka rzezi i pozarow;

Zagrabiac cudze dokola dzierzawy,

Skradac poddanych, placic cudzoziemcow,

By zyskac oklask Francuzow i Niemcow,

Ujsc za rzad silny, madry i laskawy.

Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco!

Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazow,

Gdy knutow grady na karki wam zleca,

Gdy was pozary waszych miast oswieca,

A wam natenczas zabraknie wyrazow;

Gdy car rozkaze ubostwiac i slawic

Sybir, kibitki, ukazy i knuty

Chyba bedziecie cara piesnia bawic,

Waryjowana na dzisiejsze nuty.

Car jak kregielna kula miedzy szyki

Wlecial i spytal o zdrowie gawiedzi;

"Zdrowia ci zyczym", szepca wojownik!,

Ich szepty byly jak mruk stu niedzwiedzi.

Dal rozkaz – rozkaz wymknal sie przez zeby

I wpadl jak pilka w usta komendanta,

I potem gnany od geby do geby

Na ostatniego upada szerzanta.

Jeknely bronie, szczeknely palasze

I wszystko bylo zmieszane w odmecie:

Na linijowym kto widzial okrecie

Ogromny kociol, w ktorym robia kasze,

Kiedy wen woda z pompy jako z rzeczki

Bucha, a w wode sypie majtkow rzesza

Za jednym razem krup ze cztery beczki,

Potem dziesiatkiem wiosel w kotle miesza;

Kto zna francuska izbe deputatow,

Wieksza i stokroc burzliwsza od kotla,

Kiedy w nie projekt komisyja wmiotla

I juz nadchodzi godzina debatow:

Cala Europa, czujac z dawna glody,

Mysli, ze dla niej tam warza swobody;

Juz liberalizm z ust jako z pomp bucha;

Ktos tam o wierze wspomnial na poczatku,

Izba sie burzy, szumi i nie slucha;

Ktos wspomnial wolnosc, lecz nie zrobil wrzatku,

Ktos wreszcie wspomnial o krolow zamiarach,

O biednych ludach, o despotach, carach,

Izba znudzona krzyczy: "Do porzadku!"

Az tu minister skarbu, jakby z dragiem,

Wbiega z ogromnym budzetu wyciagiem,

Zaczyna mieszac mowa o procentach,

O clach, oplatach, stemplach, remanentach;

Izba wre, huczy i kipi, i pryska,

I szumowiny az pod niebo ciska;

Ludy sie ciesza/ gabinety strasza,

Az sie dowiedza wszyscy na ostatku,

Ze byla mowa tylko – o podatku.

Kto tedy widzial owy kociol z kasza

Lub owa izbe – ten latwo zrozumie,

Jaki gwar powstal" w tylu pulkow tlumie,

Gdy rozkaz carski wlecial w srodek kupy.

Wtem trzystu bebnow ozwaly sie huki,

I jak lod Newy gdy prysnie na sztuki,

Piechota w dlugie porznela sie slupy.

Kolumny jedne za drugimi daza,

Przed kazda beben i komendant wola;

Car stal jak slonce, a pulki dokola

Jako planety tocza sie i kraza.

Wtem car wypuscil stado adiutantow,

Jak wroble z klatki albo psy ze smyczy;

Kazdy z nich leci, jak szalony krzyczy,

Wrzask jeneralow, majorow, szerzantow,

Huk tarabanow, piski muzykantow

Nagle piechota, jak lina kotwicy

Z klebow rozwita, wyciaga sie sznurem;

Sciany idacej pulkami konnicy

Lacza sie, wiaza, jednym staja murem.

Jakie zas dalej byly tam obroty,

Jak jazda racza i niezwyciezona

Leciala obses na karki piechoty:

Jak kundlow psiarnia traba poduszczona

Na zwiazanego niedzwiedzia uderza,

Widzac, ze w kluby ujeto pysk zwierza

Jak sie piechota kupi, sciska, kurczy,

Nadstawia bronie jako igly jeza,

Ktory poczuje, ze pies nad nim burczy;

Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku

Targniona smycza powsciagnela kroku;

I jak harmaty w przod i w tyl ciagano,

Jak po francusku, po rusku lajano,

Jak w areszt brano, po karkach trzepano,

Jak tam marzniono i z koni spadano,

I jak carowi w koncu winszowano

Czuje te wielkosc, bogactwo przedmiotu!

Gdybym mogl opiac, wslawilbym me imie,

Lecz muza moja jak bomba w pol lotu

Spada i gasnie w prozaicznym rymie,

I srod glownego manewrow obrotu,

Jak Homer w walce bogow – ja – ach, drzymie.

Juz przerobiono wojskiem wszystkie ruchy,

O ktorych tylko car czytal lub slyszal;

Srod zgrai widzow juz sie gwar uciszal,

Juz i sukmany, delije, kozuchy,

Co sie czernily gesto wkolo placu,

Rozpelzaly sie kazda w swoje strone,

I wszystko bylo zmarzle i znudzone

Juz zastawiano sniadanie w palacu.

Ambasadory zagranicznych rzadow,

Ktorzy pomimo i mrozu, i nudy,

Dla laski carskiej nie chybia przegladow

I co dzien krzycza: "o dziwy! o cudy!"

Juz powtorzyli raz tysiaczny drugi

Z nowym zapalem dawne komplementy:

Ze car jest taktyk w planach niepojety,

Ze wielkich wodzow ma na swe uslugi,

Ze kto nie widzial, nigdy nie uwierzy,

Jaki tu zapal i mestwo zolnierzy.

Na koniec byla rozmowa skonczona

Zwyczajnym smiechem z glupstw Napoleona;

I na zegarek juz kazdy spozieral,

Bojac sie dalszych galopow i klusow;

Bo mroz dociskal dwudziestu gradusow,

Dusila nuda i glod juz doskwieral.

Lecz car stal jeszcze i dawal rozkazy;

Swe pulki siwe, kare i bulane

Puszcza, wstrzymuje po dwadziescie razy;

Znowu piechote przedluza jak sciane,

Znowu ja sciska w czworobok zawarty

I znowu na ksztalt wachlarza roztacza.

Jak stary szuler, choc juz nie ma gracza,

Miesza i zbiera, i znow miesza karty;

Choc towarzystwo samego zostawi,

On sie sam z soba kartami zabawi.

Az sam sie znudzil, konia nagle zwrocil

I w jeneralow ukryl sie natloku;

Wojsko tak stalo, jak je car porzucil,

I dlugo z miejsca nie ruszylo kroku.

Az traby, bebny daly znak nareszcie:

Jazda, piechota, dlugich kolumn dwiescie

Plyna i tona w glebi ulic miejskich

Jakze zmienione, niepodobne wcale

Do owych bystrych potokow alpejskich,

Co ryczac metne wala sie po skale,

Az w jezior jasnym spotkaja sie lonie

I tam odpoczna, i oczyszcza wody,

A potem z lekka nowymi wychody

Blyskaja, toczac szmaragdowe tonie.

Tu pulki weszly czerstwe, czyste, biale;

Wyszly zziajane i oblane potem,

Roztopionymi sniegi poczerniale,

Brudne spod lodu wydeptanym blotem.

Wszyscy odeszli: widze i aktory.

Na placu pustym, samotnym zostalo

Dwadziescie trupow: ten ubrany bialo,

Zolnierz od jazdy; tamtego ubiory

Nie zgadniesz jakie, tak do sniegu wbity

I stratowany konskimi kopyty.

Ci zmarzli, stojac przed frontem jak slupy,

Wskazujac pulkom droge i cel biegu;

Ten sie zmyliwszy w piechoty szeregu

Dostal w leb kolba i padl miedzy trupy.

Biora ich z ziemi policejskie slugi

I niosa chowac; martwych, rannych spolem

Jeden mial zebra zlamane, a drugi

Byl wpol harmatnym przejechany kolem;

Wnetrznosci ze krwia wypadly mu z brzucha,

Trzykroc okropnie spod harmaty krzyknal,

Lecz major wola: "Milcz, bo car nas slucha";

Zolnierz tak sluchac majora przywyknal,

Ze zeby zacial; nakryto co zywo

Rannego plaszczem, bo gdy car przypadkiem

Z rana jest takiej naglej smierci swiadkiem

I widzi na czczo skrwawione miesiwo

Dworzanie czuja w nim zmiane humoru,

Zly, opryskliwy powraca do dworu,

Tam go czekaja z sniadaniem nakrylem,

A jesc nie moze miesa z apetytem.

Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwil:

Grozono, bito, prozna grozba, kara,

Jeneralowi nawet sie sprzeciwil,

I jeczal glosno – klal samego cara.

Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem

Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem.

Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem,

Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety,

A z tylu wlecial caly szwadron razem;

Zlamano konia, i zolnierz zepchniety

Lezal pod jazda plynaca korytem;

Ale od ludzi litosciwsze konie:

Skakal przez niego szwadron po szwadronie,

Jeden kon tylko trafil wen kopytem

I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla

Przedarla mundur i ostrzem sterczala

Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala,

I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla;

Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke

To ku niebiosom, to widzow gromady

Zdawal sie wzywac i mimo swa meke

Dawal im glosno, dlugo jakies rady.

Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.

Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli

I tyle tylko pytajacym rzekli,

Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;

Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze:

"Car, cara, caru" – cos mowil o carze.

Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany

Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem,

Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem;

Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany,

I ze dowodzca, nie lubiac Polaka,

Dal mu umyslnie dzikiego rumaka,

Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka".

Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu

Nikt nie poslyszal o jego imieniu;

Ach! kiedys tego imienia, o carze,

Beda szukali po twoim sumnieniu.

Diabel je posrod tysiacow ukaze,

Ktores ty w minach podziemnych osadzil,

Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil.

Nazajutrz z dala za placem slyszano

Psa gluche wycie – czerni sie cos w sniegu;

Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;

On po paradzie zostal na noclegu.

Trup na pol chlopski, na poly wojskowy,

Z glowa strzyzona, ale z broda dluga,

Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy,

I byl zapewne oficerskim sluga.

Siedzial na wielkim futrze swego pana,

Tu zostawiony, tu rozkazu czekal,

I zmarzl, i sniegu juz mial za kolana.

Tu go pies wierny znalazl i oszczekal.

Zmarznal, a w futro nie okryl sie cieple;

Jedna zrenica sniegiem zasypana,

Lecz drugie oko otwarte, choc skrzeple,

Na plac obrocil: czekal stamtad pana!

Pan kazal siedziec i sluga usiadzie,

Kazal nie ruszac z miejsca, on nie ruszy,

I nie powstanie – az na strasznym sadzie;

I dotad wierny panu, choc bez duszy,

Bo dotad reka trzyma panska szube

Pilnujac, zeby jej nie ukradziono;

Druga chcial reke ogrzac, ukryc w lono,

Lecz juz nie weszly pod plaszcz palce grube.

I pan go dotad nie szukal, nie pytal!

Czy malo dbaly, czy nadto ostrozny

Zgaduja, ze to oficer podrozny;

Ze do stolicy niedawno zawital,

Nie z powinnosci chodzil na parady,

Lecz by pokazac swieze epolety

Moze z przegladow poszedl na obiady,

Moze na niego mrugnely kobiety,

Moze gdzie wstapil do kolegi gracza

I nad kartami – zapomnial brodacza;

Moze sie wyrzekl i futra, i slugi,

By nie rozglosic, ze mial szube z soba;

Ze nie mogl zimna wytrzymac jak drugi,

Gdy je car carska wytrzymal osoba;

Boby mowiono: jezdzi nieformalnie

Na przeglad z szuba! – mysli liberalnie.

O biedny chlopie! heroizm, smierc taka,

Jest psu zasluga, czlowiekowi grzechem.

Jak cie nagrodza? pan powie z usmiechem,

Zes byl do zgonu wierny – jak sobaka.

O biedny chlopie! za coz mi lza plynie

I serce bije, myslac o twym czynie:

Ach, zal mi ciebie, biedny Slowianinie!

Biedny narodzie! zal mi twojej doli,

Jeden znasz tylko heroizm – niewoli.

DZIEN PRZED POWODZIA PETERSBURSKA 1824

OLESZKIEWICZ

Gdy sie najtezszym mrozem niebo zarzy,

Nagle zsinialo, plamami czernieje,

Podobne zmarzlej nieboszczyka twarzy,

Ktora sie w izbie przed piecem rozgrzeje,

Ale nabrawszy ciepla, a nie zycia,

Zamiast oddechu zionie para gnicia.

Wiatr zawial cieply. – Owe slupy dymow,

Ow gmach powietrzny jak miasto olbrzymow,

Niknac pod niebem jak czarow widziadlo,

Runelo w gruzy i na ziemie spadlo:

I dym rzekami po ulicach plynal,

Zmieszany z para ciepla i wilgotna;

Snieg zaczal topniec – i nim wieczor minal,

Oblewal bruki rzeka Stygu blotna.

Sanki uciekly, kocze i landary

Zerwano z plozow; grzmia po bruku kola;

Lecz posrod mroku i dymu, i pary

Oko pojazdow rozroznic nie zdola;

Widac je tylko po latarek blyskach,

Jako plomyki bledne na bagniskach.

Szli owi mlodzi podrozni nad brzegiem

Ogromnej Newy; lubia isc o zmroku,

Bo czynownikow unikna widoku

I w pustym miejscu nie zejda sie z szpiegiem.

Szli obcym z soba gadajac jezykiem;

Czasem piesn jakas obca z cicha nuca,

Czasami stana i oczy obroca,

Czy kto nie slucha? – nie zeszli sie z nikim.

Nucac bladzili nad Newy korytem,

Ktore sie ciagnie jak alpejska sciana,

Az sie wstrzymali, gdzie miedzy granitem

Ku rzece droga spada wyrabana.

Stamtad, na dole, ujrzeli z daleka

Nad brzegiem wody z latarka czlowieka:

Nie szpieg, bo tylko sledzil czegos w wodzie,

Ani przewoznik, ktoz plywa po lodzie?

Nie jest rybakiem, bo nic nie mial w reku

Oprocz latarki i papierow peku.

Podeszli blizej, on nie zwrocil oka,

Wyciagal powroz, ktory w wode zwisal,

Wyciagnal, wezly zliczyl i zapisal;

Zdawal sie mierzyc, jak woda gleboka.

Odblask latarki odbity od lodu

Oblewa jego ksiegi tajemnicze

I pochylone nad swieca oblicze

Zolte jak oblok nad sloncem zachodu:

Oblicze piekne, szlachetne, surowe.

Okiem tak pilnie w swojej ksiedze czytal,

Ze slyszac obcych kroki i rozmowe

Tuz ponad soba, kto sa, nie zapytal,

I tylko z reki lekkiego skinienia

Widac, ze prosi, wymaga milczenia.

Cos tak dziwnego bylo w reki ruchu,

Ze choc podrozni tuz nad nim staneli,

Patrzac i szepcac, i smiejac sie w duchu,

Umilkli wszyscy, przerwac mu nie smieli.

Jeden w twarz spojrzal i poznal, i krzyknal:

"To on!" – i ktoz on? – Polak, jest malarzem,

Lecz go wlasciwiej nazywac guslarzem,

Bo dawno od farb i pedzla odwyknal,

Biblija tylko i kabale bada,

I mowia nawet, ze z duchami gada.

Malarz tymczasem wstal, pisma swe zlozyl

I rzekl, jak gdyby rozmawiajac z soba:

"Kto jutra dozyl, wielkich cudow dozyl;

Bedzie to druga, nie ostatnia proba;

Pan wstrzasnie szczeble asurskiego tronu,

Pan wstrzasnie grunty miasta Babilonu;

Lecz trzecia widziec. Panie! nie daj czasu!"

Rzekl i podroznych zostawil u wody,

A sam z latarka z wolna szedl przez schody

I zniknal wkrotce za parkan terasu.

Nikt nie zrozumial, co ta mowa znaczy;

Jedni zdumieni, drudzy rozsmieszeni,

Wszyscy krzykneli: "Nasz guslarz dziwaczy",

I chwile jeszcze stojac posrod cieni,

Widzac noc pozna, chlodna i burzliwa,

Kazdy do domu powracal co zywo.

Jeden nie wrocil, lecz na schody skoczyl

I biegl terasem; nie widzial czlowieka,

Tylko latarke jego z dala zoczyl,

Jak bledna gwiazda swiecila z daleka.

Chociaz w malarza nie zajrzal oblicze,

Choc nie doslyszal, co o nim mowili,

Ale dzwiek glosu, slowa tajemnicze

Tak nim wstrzasnely! – przypomnial po chwili,

Ze glos ten slyszal, i biegl co mial mocy

Nieznana droga srod sloty, srod nocy.

Latarka predko niesiona mignela,

Coraz mniej szata, zakryta mgly mrokiem

Zdala sie gasnac; wtem nagle stanela

W posrodku pustek na placu szerokiem.

Podrozny kroki podwoil, dobiega;

Na placu lezal wielki stos kamieni,

Na jednym glazie malarza spostrzega:

Stal nieruchomy posrod nocnych cieni.

Glowa odkryta, odslonione barki,

A prawa reka wzniesiona do gory,

I widac bylo z kierunku latarki,

Ze patrzyl w dworca cesarskiego mury.

I w murach jedno okno w samym rogu

Blyszczalo swiatlem; to swiatlo on badal,

Szeptal ku niebu, jak modlac sie Bogu,

Potem glos podniosl i sam z soba gadal.

"Ty nie spisz, carze! noc juz wkolo glucha,

Spia juz dworzanie – a ty nie spisz, carze;

Jeszcze Bog laskaw poslal na cie ducha,

On cie w przeczuciach ostrzega o karze.

Lecz car chce zasnac, gwaltem oczy zmruza,

Zasnie gleboko – dawniej ilez razy

Byl ostrzegany od aniola stroza

Mocniej, dobitniej, sennymi obrazy.

On tak zly nie byl, dawniej byl czlowiekiem;

Powoli wreszcie zszedl az na tyrana,

Anioly Panskie uszly, a on z wiekiem

Coraz to glebiej wpadal w moc szatana.

Ostatnia rade, to przeczucie ciche,

Wybije z glowy jak marzenie liche;

Nazajutrz w dume wzbija go pochlebce

Wyzej i wyzej, az go szatan zdepce...

Ci w niskich domkach nikczemni poddani

Naprzod za niego beda ukarani;

Bo piorun, w martwe gdy bije zywioly,

Zaczyna z wierzchu, od gory i wiezy,

Lecz miedzy ludzmi naprzod bije w doly

I najmniej winnych najpierwej uderzy...

Usneli w pjanstwie, w swarach lub w rozkoszy,

Zbudza sie jutro – biedne czaszki trupie!

Spijcie spokojnie jak zwierzeta glupie,

Nim was gniew Panski jak mysliwiec sploszy,

Tepiacy wszystko, co w kniei spotyka,

Az dojdzie w koncu do legowisk dzika.

Slysze! – tam! – wichry – juz wytknely glowy

Z polarnych lodow, jak morskie straszydla;

Juz sobie z chmury porobili skrzydla,

Wsiedli na fale, zdjeli jej okowy;

Slysze! – juz morska otchlan rozchelznana

Wierzga i gryzie lodowe wedzidla,

Juz mokra szyje pod obloki wzdyma;

Juz! – jeszcze jeden, jeden lancuch trzyma

Wkrotce rozkuja – slysze mlotow kucie..."

Rzekl i postrzeglszy, ze ktos slucha z boku,

Zadmuchnal swiece i przepadl w pomroku.

Blysnal i zniknal jak nieszczesc przeczucie,

Ktore uderzy w serce, niespodziane,

I przejdzie straszne – lecz nie zrozumiane.

Koniec Ustepu

DO PRZYJACIOL MOSKALI

Wy, czy mnie wspominacie! ja, ilekroc marze

O mych przyjaciol smierciach, wygnaniach, wiezieniach,

I o was mysle: wasze cudzoziemskie twarze

Maja obywatelstwa prawo w mych marzeniach.

Gdziez wy teraz? Szlachetna szyja Rylejewa,

Ktoram jak bratnia sciskal carskimi wyroki

Wisi do hanbiacego przywiazana drzewa;

Klatwa ludom, co swoje morduja proroki.

Ta reka, ktora do mnie Bestuzew wyciagnal,

Wieszcz i zolnierz, ta reka od piora i broni

Oderwana, i car ja do taczki zaprzagnal;

Dzis w minach ryje, skuta obok polskiej dloni.

Innych moze dotknela srozsza niebios kara;

Moze kto z was urzedem, orderem zhanbiony,

Dusze wolna na wieki przedal w laske cara

I dzis na progach jego wybija poklony.

Moze platnym jezykiem tryumf jego slawi

I cieszy sie ze swoich przyjaciol meczenstwa,

Moze w ojczyznie mojej moja krwia sie krwawi

I przed carem, jak z zaslug, chlubi sie z przeklestwa.

Jesli do was, z daleka, od wolnych narodow,

Az na polnoc zaleca te piesni zalosne

I odezwa sie z gory nad kraina lodow,

Niech wam zwiastuja wolnosc, jak zurawie wiosne.

Poznacie mie po glosie; pokim byl w okuciach,

Pelzajac milczkiem jak waz, ludzilem despote,

Lecz wam odkrylem tajnie zamkniete w uczuciach

I dla was mialem zawsze golebia prostote.

Teraz na swiat wylewam ten kielich trucizny,

Zraca jest i palaca mojej gorycz mowy,

Gorycz wyssana ze krwi i z lez mej ojczyzny,

Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze okowy.

Kto z was podniesie skarge, dla mnie jego skarga

Bedzie jak psa szczekanie, ktory tak sie wdrozy

Do cierpliwie i dlugo noszonej obrozy,

Ze w koncu gotow kasac reke, co ja targa.

Koniec

А.С. Пушкин

МЕДНЫЙ ВСАДНИК

ПЕТЕРБУРГСКАЯ ПОВЕСТЬ

ПРЕДИСЛОВИЕ

Происшествие, описанное в сей повести, основано на истине. Подробности наводнения заимствованы из тогдашних журналов. Любопытные могут справиться с известием, составленным В. И. Берхом.

ВСТУПЛЕНИЕ

На берегу пустынных волн

Стоял он, дум великих полн,

И вдаль глядел. Пред ним широко

Река неслася; бедный челн

По ней стремился одиноко.

По мшистым, топким берегам

Чернели избы здесь и там,

Приют убогого чухонца;

И лес, неведомый лучам

В тумане спрятанного солнца,

Кругом шумел.

И думал он:

Отсель грозить мы будем шведу.

Здесь будет город заложен

Назло надменному соседу.

Природой здесь нам суждено

В Европу прорубить окно,[1]

Ногою твердой стать при море.

Сюда по новым им волнам

Все флаги в гости будут к нам

И запируем на просторе.

Прошло сто лет, и юный град,

Полнощных стран краса и диво,

Из тьмы лесов, из топи блат

Вознесся пышно, горделиво;

Где прежде финский рыболов,

Печальный пасынок природы,

Один у низких берегов

Бросал в неведомые воды

Свой ветхий невод, ныне там

По оживленным берегам

Громады стройные теснятся

Дворцов и башен; корабли

Толпой со всех концов земли

К богатым пристаням стремятся;

В гранит оделася Нева;

Мосты повисли над водами;

Темно-зелеными садами

Ее покрылись острова,

И перед младшею столицей

Померкла старая Москва,

Как перед новою царицей

Порфироносная вдова.

Люблю тебя, Петра творенье,

Люблю твой строгий, стройный вид,

Невы державное теченье,

Береговой ее гранит,

Твоих оград узор чугунный,

Твоих задумчивых ночей

Прозрачный сумрак, блеск безлунный,

Когда я в комнате моей

Пишу, читаю без лампады,

И ясны спящие громады

Пустынных улиц, и светла

Адмиралтейская игла,

И, не пуская тьму ночную

На золотые небеса,

Одна заря сменить другую

Спешит, дав ночи полчаса.[2]

Люблю зимы твоей жестокой

Недвижный воздух и мороз,

Бег санок вдоль Невы широкой,

Девичьи лица ярче роз,

И блеск и шум и говор балов,

А в час пирушки холостой

Шипенье пенистых бокалов

И пунша пламень голубой.

Люблю воинственную живость

Потешных Марсовых полей,

Пехотных ратей и коней

Однообразную красивость,

В их стройно зыблемом строю

Лоскутья сих знамен победных,

Сиянье шапок этих медных,

Насквозь простреленных в бою.

Люблю, военная столица,

Твоей твердыни дым и гром,

Когда полнощная царица

Дарует сына в царской дом,


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю