Текст книги "Hazard"
Автор книги: Joanna Chmielewska
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 8 страниц)
Co do liczby lat, jest to zasada, od wieków sprawdzona, l którą szanują chyba nawet siły nadprzyrodzone. Jeden mój i stary znajomy, kolega po byłym fachu, anty-hazardzista, : który nigdy w nic nie gra, w bardzo dawnych czasach znalazł : w Monte Carlo. Z grzeczności postanowił raz cokolwiek postawić i, rzecz jasna, wybrał ruletkę. Postawił na liczbę swoich lat, a miał ich 32. 32 przyszło, zgarnął całkiem niezłą wygraną i więcej noga jego w tym przybytku nie postała.
Wracając do Marriotta, z dolarów dość szybko zrezygnowano i zaczęłam tam bywać bez przeszkód.
Jako pierwszy, utkwił w mojej pamięci jeden taki. Młody
na, ale nie to mnie zainteresowało. Zgniewał mnie i zgoła wyprowadził z równowagi, ponieważ na okrągło zajmował automat, na którym chciałam grać. Trwało to tyle czasu, że w końcu spytałam obsługę, w czym dzieło i czy on w ogóle niekiedy stąd wychodzi. No i dowiedziałam się, w czym dzieło.
Facet się zaciął. Grał na tym jednym automacie najwyższą stawką bez przerwy, oczywiście przegrywał, brakowało mu pieniędzy, zajmował maszynerię, jechał na miasto po fundusze, wracał i kontynuował szaleństwo. Obsługa się nim zainteresowała, z samej ciekawości wyliczyli, ile przegrywa. W ostatecznym rezultacie władował w pudło dwa i pół miliarda starych złotych.
W końcu, po ładnych paru tygodniach, zabrakło mu pieniędzy albo może ktoś go utemperował. Znikł z horyzontu i mogłam przejąć automat, który podobał mi się z dwóch przyczyn. Korytko do żetonów miał wyłożone jakimś pluszem, który tłumił hałas, i ustawiony był w kącie, obok przejścia służbowego. W razie gdyby jakiś kibic stał mi za plecami, odpadało głupie gadanie, że przygląda się komuś innemu, i mogłam go wykopać energicznym protestem.
Co do hałasu natomiast...
O nie, nie będę pisać utworu, w którym ktokolwiek miałby mi zabronić wtrętów, wspomnień, uwag własnych i tym podobnych głupot. Właśnie to wtrącę, aczkolwiek z kasynami nie ma kompletnie nic wspólnego.
Otóż okazuje się, że kobiety powyżej czterdziestki zapadają niekiedy na rodzaj nadwrażliwości akustycznej. Wszystkie dźwięki docierają do nich jakoś intensywniej i stają się nieznośne. Stąd, między innymi, konflikt rodzice-dzieci, syn lub córka uwielbiają potężne ryki, a matka od tego szału dostaje. Stwierdziłam to zjawisko na przykładzie jednej mojej przyjaciółki, która cierpiała na maszynę do szycia.
Sąsiadka dwa piętra nad nią maniacko szyła na maszynie. Maszyna maszyną, ale owa moja przyjaciółka przyznała mi się, że, wręcz głupio jej to wyznać, słyszy kota sąsiadów piętro wyżej. Kot, jak wiadomo, stworzenie ciche, a jednak do niej dociera, cóż zatem mówić o maszynie, z natury rzeczy hałaśliwej. Doszła w końcu do stanu, w którym ona, prawnik z powołania, sędzia Sądu Najwyższego, jednostka przeraźliwie praworządna i łagodnego charakteru, zaczęła rozpatrywać możliwość zabicia tej szyjącej baby siekierą na klatce schodowej tak, żeby jej nikt nie złapał.
W tym z przyjemnością wzięłabym udział, ale gorszące sceny nie zdążyły nastąpić. Którejś wolnej soboty moja przyjaciółka zadzwoniła do mnie, prezentując sobą strzęp człowieka.
– Słuchaj, ona szyje – łkała histerycznie w telefon. – Od rana! Ja już nie mogę, nie mogę, nie mogę...!!!
– Zaraz do ciebie przyjeżdżam – powiedziałam pośpiesznie. – Wytrzymaj jeszcze parę minut!
Znalazłam się u niej po kwadransie. Baba rzeczywiście szyła i odczułam to na własnej skórze. Nie ucho było tu ważne, tylko cała reszta anatomii. Na maszynę reagował budynek, rezonował i czuło się te dźwięki w żebrach. Jako były architekt i była żona radiowca wyjście znalazłam od razu.
– Ją trzeba odizolować – stwierdziłam stanowczo. – Wystarczy podłożyć pod tę maszynę kawałek płyty pilśniowej miękkiej i z głowy. Może sobie szyć do upojenia, a ty nic nie usłyszysz.
Moja przyjaciółka w takie szczęście nie uwierzyła. Nadal prezentowała sobą jednostkę nie bardzo ludzką. Zdecydowałam się iść do baby, odmówiła udziału w tej wizycie, ostrzegając, że nie odpowiada za siebie i może dokonać czynów karalnych. Poszłam zatem sama.
Pogawędkę odbyłam przyjaźnie, bo nie ja tu mieszkałam i nie mnie maszyna zatruwała życie. Facetkę wystraszyła informacja, że słychać ją w całym domu. Zaproponowałam, że płytę pilśniową miękką dostarczę osobiście, zanim to jednak mogło nastąpić, baba z własnej inicjatywy użyła posiadanego wojłoku i nader skwapliwie wetknęła go pod nogi narzędzia pracy. Pomogło od razu.
Krótko potem okazało się, że płyta pilśniowa miękka jest sennym marzeniem i fatamorganą, za tani produkt, żeby go w ogóle można dostać, to po pierwsze, a po drugie, baba szyje chałupniczo nielegalnie i gotowa jest iść na wszelkie ustępstwa, żeby to nie wyszło na jaw. Płytę ukradł gdzieś mój kumpel po byłym fachu, zaniosłam jej, wymieniła na nią swój wojłok, wyżej opisana przyjaciółka zaś zadzwoniła do mnie, płacząc tym razem ze szczęścia, i oznajmiła, że już nic nie słyszy.
Podobne zjawisko stało się też i moim udziałem i, można powiedzieć, znienawidziłam przesadny hałas. Dlatego podobał mi się cichy automat po półgłówku.
Zaczęłam sobie na nim grać. Nie pamiętam już, który to był raz, drugi czy trzeci. Płacił nawet dość przyzwoicie, coś tam przy tym piłam. Woda mineralna, sok grejpfrutowy i piwo znudziły mi się doszczętnie. Zastanawiałam się, co by tu wykombinować innego, i nagle przypomniała mi się whisky. Kiedyś bardzo lubiłam whisky, nie piłam jej od lat, ucieszona odkryciem, poprosiłam o napój, z tym że miało to być trochę whisky i potwornie dużo wody i lodu. Dostałam co trzeba, smak miało właściwy.
Okazało się, że automat też lubił whisky.
Płacił świetnie. Byłam ostro wygrana i błysnęła mi myśl, aby to wszystko wysypać i przy wygranej pozostać. Potem jednak przypomniałam sobie, że nie dla zysku tu siedzę, tylko dla zabawy, niech zatem szlag trafi wysypywanie, nareszcie mogę sobie pograć maksymalną stawką, za dwadzieścia. No i właśnie , tak grałam.
Automat zaś, zapewne doceniając napój, ni z tego, ni l owego, rąbnął mi dużego pokera. Główną wygraną. Bardzo długo baranim wzrokiem wpatrywałam się w te : dwieście milionów na stare pieniądze, nie pojmując, i widzę. Własne szczęście do gry znałam od lat doskonale l głupich złudzeń nie miałam od dawna. Główna wygrana, że poker bez dżokera, to była dla mnie czysta teoria, mnie i nie mogło spotkać w praktyce. A otóż właśnie spotkało. Na taki układ czyhał kretyn, chyba ze dwa miesiące zajmował automat. Nie wytrzymał i sukces spadł na mnie.
No i kto się będzie dziwił, że lubię kasyno w Marriotcie...?
Ogólnie biorąc, w tymże kasynie rozlega się potężny okrzyk, moim prywatnym zdaniem dla kasyn nietypowy.
– Jajka!!! Jajka!!! Trzy jajka!!! Z pożywieniem nie ma to nic wspólnego.
Znajdują się tam dwa zespoły automatów, zaraz, niech policzę, jeden ośmiu, a drugi sześciu, które komasują jakąś ilość gier. Widać na taśmie nad nimi, ile pieniędzy jest do wygrania. Stawka w zespole sześciu wynosi złotówkę, w zespole ośmiu pięćdziesiąt groszy, ale trzeba grać po trzy monety, żeby tę główną wygraną osiągnąć. Automaty zaliczają się do tych nudnych, same bary, niekiedy czereśnie, no i te jajka. Żadne jajka, jest to po prostu jakiś napis, przyznaję się dobrowolnie, że ani razu go porządnie nie odczytałam, uformowany w owalu. Rzeczywiście przypomina jajko w poziomie. Trzy takie jajka dają wygraną generalną, znaczy to, co tam na pasku u góry jest napisane.
Jeszcze nie tak dawno owe trzy jajka były jednakowe. Obecnie różnią się, można powiedzieć, tworzywem. Są mianowicie złote, srebrne i miedziane i taki właśnie układ niezbędny jest dla osiągnięcia sukcesu. Nie trzy złote czy trzy srebrne, ale właśnie cały komplet, złote, srebrne i miedziane.
Dygresja: napisawszy powyższe słowa, popędziłam do Marriotta i treść jajek sprawdziłam. Brzmi ona: JACKPOT, JACKPOT, JACKPOT. (Dla ścisłości należy powiedzieć, że na innych automatach jajka zawierają odmienne napisy.)
W roku ubiegłym, to znaczy dziewięćdziesiątym szóstym, zaistniała sytuacja, kiedy jajek długo nie było i suma do wygrania przekroczyła trzy czwarte starego miliarda. Rozpętało się szaleństwo. Rozpłomienieni hazardziści stali pod drzwiami przed otwarciem, bardziej zacięci niż staruszki w Tivoli, rzucali się ku owym automatom od jajek niczym wygłodniałe hieny na żer, zajmowali je, sprowadzali całe rodziny, jeden podobno przytargał teściową, mowy nie było, żeby osoba postronna wzięła udział w rozrywce. Trafił w końcu te trzy jajka jakiś facet, na którego patrzyłam osobiście. Żaden entuzjazm z niego nie tryskał, dziwiłam się bardzo krótko, odgadłam, że został zaangażowany, być może w miejsce teściowej, i otrzymuje tylko jakiś nikły procent.
Następnie owe trzy jajka do pół miliarda ledwie podskoczyły. Jeszcze były nieco lekceważone. Przyszła Chinka (może Japonka, może Koreanka, może Wietnamka, może coś tam innego z Dalekiego Wschodu, mamy drobne kłopoty z rozróżnianiem, mogła to być także Grenlandka), wrzuciła trzy żetony i trzy jajka jej wyszły wręcz z pocałowaniem ręki. Zważywszy radykalny brak znajomości języka i pewną odmienność rysów, możemy tylko przypuszczać, że była z tego zadowolona.
Po Chince ujawniła się wreszcie jakaś sprawiedliwość. Na trzy jajka trafił stały gracz, któremu się to uczciwie należało.
Wiadomość z ostatniej chwili:
Na tym pasku u góry widniało już przeszło sto czterdzieści tysięcy nowych złotych i sprawa zaczynała być wysoce interesująca, kiedy przyjechał gość z Wrocławia, wrzucił trzy pierwsze pięćdziesięciogroszówki i trzy właściwe jajka ustawiły mu się same. Oto klasyczny przykład rzetelnego fartu!
Drugi zestaw automatów, ten złożony z sześciu sztuk, wypada kosztowniej, bo trzeba wrzucać po pięć złotych, żeby korzyść z trzech jajek osiągnąć. Jeśli trafi sieje za dwie złotówki, albo nawet za cztery, głównej wygranej nie będzie i jajka zostaną zmarnowane. Z niewiadomych przyczyn te złotówkowe dają trzy jajka częściej i owa suma do wygrania, widoczna na pasku u góry, bywa mniejsza, co oczywiście łagodzi sensację.
Jednostka z młodszego pokolenia, syn mojego kumpla, niejaki Tadzio, koniecznie chciał zobaczyć kasyno, w którym nigdy nie był.
– Żaden problem – powiedziałam bez emocji. – Możemy jechać nawet zaraz, wszystko ci pokażę.
Tadzio się ucieszył, skoczył szybko do domu, żeby ubrać się w krawat, co o tyle nie miało sensu, że w moim mieszkaniu do dziś wiszą krawaty po moich synach i spokojnie mógł włożyć którykolwiek, a nie o urodę mu przecież chodziło. Marriott też pod tym względem nie zgłasza żadnych wymagań, krawat może być w różowe małpy, względnie żałobny, ganc pomada, byle był. Za to na miejscu okazało się, iż przeszkodę stanowią dżinsy, które nam nie przyszły do głowy.
Jednakże, po krótkim wahaniu, w drodze wyjątku i na moją prośbę, Tadzia wpuszczono. Zapewniłam solennie, iż, mimo dżinsów, zachowa się przyzwoicie, znam go prawie od urodzenia i biorę na siebie za niego odpowiedzialność. Pokazałam mu palcem wszystko, zarekomendowałam automaty pokerowe, Tadzio wymienił fundusze na złotówki i zasiadł do gry.
Miał przy sobie pięćdziesiąt nowych złotych. Wcześniej moja przyjaciółka wzięła do Grando pięćdziesiąt tysięcy starych, później druga też wzięła pięćdziesiąt nowych. Pojęcia nie mam, dlaczego wszystkim nowicjuszom suma pięćdziesiąt uparcie wydawała się właściwa i tyle ze sobą brali. Nie wnikając w jego poglądy, też zasiadłam do gry.
Po krótkiej chwili Tadzio oznajmił, że tu mu się nie podoba i pójdzie tam.
– Możesz – zezwoliłam z roztargnieniem. – Tam też po złotówce. Ale tamte są nudne.
Nie szkodzi, Tadzio chciał nudne. Jego rzecz. Zajęłam się własną grą i po kolejnej krótkiej chwili usłyszałam od strony owych jajeczno-złotówkowych automatów przeraźliwe brzęki i dydolenie. Przyleciał rozpromieniony Tadzio i oznajmił, że właśnie trafił piec milionów na stare pieniądze i całkiem mu to starczy do szczęścia, kasyno ogromnie mu się podoba, ale bardzo się go boi i zaraz sobie idzie.
Przydarzyła mu się któraś z głównych wygranych, trzy siódemki zapewne, bo, niestety, nie trzy jajka, a szkoda. W każdym razie pięć milionów wziął i więcej się tam nie pokazał.
Normalna sprawa, jednostka, po raz pierwszy obecna w miejscu rozpusty, z reguły wygrywa.
A propos brzęków i dydolenia, jajeczne automaty tym się odznaczają, że wysoka wygrana wymaga obecności obsługi technicznej i wypłaty gotówkowej. Zanim nie nastąpi ponowne włączenie automatu, koszmarne urządzenie gra. Gra...! Trudno to nazwać grą, denerwujące rzępolenie na jednej strunie budzi chęć wydania rozpaczliwego okrzyku:
– Mamusiu, kiedy ten pan wreszcie przepiłuje tę skrzynkę?!
Rzępolenie trwa przy tym potwornie długo, cel zaś ma dyplomatyczno-reklamowy. Żeby wszyscy zauważyli, że na tym draństwie też można wygrać. Może i racja, zdaje się, że łatwiej wygrać, niż wytrzymać te dźwięki, nie jestem muzykalna, ale nawet i mnie uszy więdną. Osoby obdarzone lepszym słuchem zielenieją na twarzy i zaczynają do wtóru zgrzytać zębami...
* * *
W ścisłym związku z automatami powiało w tymże kasynie nieodgadnioną tajemnicą i zjawiskiem niepojętym.
Największym powodzeniem cieszyły się i cieszą automaty pokerowe, pomijając oczywiście sporadyczne walki z jajkami. Tych pokerowych jest za mało, więcej stoi nudnych i w rezultacie pokerowe są oblężone, a pozostałe się marnują. To tak na marginesie, nawet przy ostatnich nowych zakupach sprowadzono nie to co trzeba, czego zrozumieć nie potrafię, bo każdy widzi, co się dzieje. Kierownictwu powinno chyba zależeć na grze? Skoro naród pcha się do karcianych, należałoby mu dostarczyć ich więcej, a nie mniej. Ciekawe, kto o tym decyduje...
Nie w tym jednak leży sedno rzeczy.
Owe pokerowe automaty prezentują sobą dwa rodzaje, jeden rodzaj po złotówce, drugi po pięć złotych, a nie tak dawno jeszcze był po dwa. Pięć złotych trochę graczy spłoszyło, powoli się przyzwyczajają, ale wciąż z lekkimi oporami, bo żre to pieniądze w przerażającym tempie. Górna granica wysokości stawki na złotówkowych wynosi 20, a na tych piątkowych 5, a gra się w ogóle żywą gotówką.
Wszystkie proponują dublowanie, co ma swój sens. Pod warunkiem, że wyjdzie, i tu właśnie zbliżamy się do tajemnicy.
Wśród klientów kasyna pałęta się olbrzymia ilość Dalekiego Wschodu. Zważywszy pewien brak ścisłej wiedzy o rasach ludzkich, nikt nie wie, czy są to Japończycy, Chińczycy, Koreańczycy, czy jeszcze co innego i wobec tego określa się ich ogólnie mianem Japończyków lub też mówi się zwyczajnie „żółte i skośne". No i oni dublują...
Sposób dublowania na wszystkich automatach jest ten sam, działa na zasadzie duże-małe, z tym że ustawia te pięć kart, pierwsza odkryta i szukamy większej od niej w pozostałych czterech. Biała rasa dostaje na front asy, króle, dżokery, a nawet jeśli piątki czy siódemki, to dalej pojawiają się dwójki i trójki. Nie trafi nieszczęsny większej, skoro w ogóle jej nie ma. Żółta, z przyczyn nieznanych, na początku miewa coś byle jakiego, dalej same duże, a nawet jeśli z przodu wypadnie im król, to gdzieś tam z pewnością tkwi as, którego potrafią wywęszyć. Dżokera na front nie dostają nigdy.
Z jednego układu, z dwóch par albo trójki, tym piekielnym dublowaniem uzyskują majątek, stosują je przy każdej grze i po pięć razy im wychodzi. Jak oni to robią? Zdenerwowani gracze rasy białej usiłują ich podglądać, także naśladować z rezultatem opłakanym, zastanawiają się wszyscy, czy to nie jakaś radiestezja, albo może telepatia, ale nawet jeśli dzięki talentom nadprzyrodzonym odnajdują tę większą kartę, to cóż sprawia, że im ta pierwsza wyskakuje mała? Na to żadna telepatia nie może mieć wpływu!
Przemyśliwano, żeby się może do nich jakoś upodobnić. No owszem, zżółknąć dość łatwo, chociażby z samej zawiści, tylko z tymi oczkami nie bardzo... Zjawisko jest zgoła metafizyczne i nie do zniesienia denerwujące.
Osobiście podpatrzyłam, że im, tym żółtym i skośnym, też jednak czasem nie idzie. Zaczyna taki Japończyk delikatnie, po jednej monecie, i od razu łapie się za dublowanie. Jeśli mu nie wychodzi, przestaje grać. Jeśli wychodzi, dopieroż się rozpędza! Wtedy go właśnie widać i słychać, bo maszyneria brzęczy, a on już gra najwyższą stawką i furt dubluje. Raz jeden z nich, a siedziałam akurat obok niego, jednym ciągiem dublowania nabił przeszło trzy tysiące punktów, czyli przeszło trzydzieści milionów na stare pieniądze. Dojechał do sześciu tysięcy, prztyknął na aut, pardon, chciałam powiedzieć wypuścił bilon, i poszedł sobie, ostro wygrany.
Bez dublowania nie grają nigdy, w przeciwieństwie do graczy rodzimych.
Raz mi się zdarzyło dublować coś tam małego i trafić na większą kartę cztery razy.
– Czy pani już zżółkła? – spytał z troską mój sąsiad. – Może to wątroba...?
Osobliwe zjawisko szaleje w Marriotcie nadal i wciąż nikt go nie może zrozumieć.
Główna wygrana, ów poker od asa i bez dżokera, na automatach złotówkowych wynosi dwadzieścia tysięcy złotych na nowe pieniądze (na stare dwieście milionów, przyjemniej brzmi), a na piątkowych dwadzieścia pięć tysięcy. I proszę bardzo, mogę się pochwalić kilkoma niezwykłymi sukcesami, bo coś takiego zawsze miło wspomnieć. Nad przegranymi roztkliwiać się nie będę.
Po wygraniu w ubiegłym roku... a może to było trzy lata temu, nie upieram się co do daty, czas szybko leci... sześciuset milionów jednego wieczoru, co mi pozwoliło odkupić sobie wreszcie samochód, potwornie długo nie wygrywałam nic i byłam bardzo zadowolona, jeśli udało mi się możliwie mało przegrać. Doszłam w końcu do wniosku, że dosyć tego, siła wyższa powinna wreszcie pofolgować, bez żartów. Czas na wyjście do przodu.
Uczepiłam się jednego automatu z nadzieją, że trafię na jego dobrą passę. Nieobowiązkowy podlec nie spełniał swojego zadania, czkał wygranymi jak z łaski, moja nadzieja nieco zwiędła i smętnie zaczęłam grać nie po dwadzieścia, tylko taniej, to po dziesięć, to po pięć, to czasem nawet po dwa. No i oczywiście, kiedy grałam po pięć, ścierwo dało mi tego dużego pokera!
O mało mnie szlag na miejscu nie trafił. Tego dużego pokera chciałam dostać przy grze po dwadzieścia, po pięć został wręcz zmarnowany! Pięćdziesiąt milionów, zamiast dwustu, wstyd i obraza boska! Rozzłościłam się tak, że postanowiłam to przegrać, po dwadzieścia będę grała, niech mam przynajmniej rozrywkę.
No i nastąpił cud. W dwie minuty później, kiedy konsekwentnie grałam po dwadzieścia, dał mi drugiego dużego pokera.
Uczciwie przyznam, że nie wierzyłam własnym oczom. Zastanawiałam się przez chwilę, czy mi się to nie śni. Nie, nie śniło, dał naprawdę, dwa duże pokery raz za razem, wypadek zgoła niespotykany. Odbiłam straty!
Pojęcia nie mam, co przy tym piłam, i nie zdołałam zapamiętać, jaki napój ten automat lubi.
Po kolejnym, na szczęście już krótszym, okresie przegrywania, znów zaczęło mi się wydawać, że czas na odmianę. Automat w zasadne zgadzał się ze mną, płacił dość przyzwoicie, ale i tak byłam przegrana, bo na początku pograłam trochę na tym droższym, po pięć złotych, a ten mnie akurat nie lubił. Pograłam z konieczności, wszystkie złotówkowe były zajęte, zmieniłam miejsce dopiero, jak się jeden zwolnił. Na kredycie już miałam przeszło dwa tysiące, niby nieźle, ale ciągle trochę mało.
Gracz obok, ściśle biorąc pan Zbyszek, zaproponował delikatnie, żebym może to wysypała i wyszła z interesu wygrana. Zaprotestowałam energicznie, nic z tych rzeczy, wcale jeszcze nie jestem wygrana, gram dalej, albo się odbiję, albo będę miała przyjemność, też dobrze. Grać za pieniądze automatu to sama frajda!
Pan Zbyszek w ogóle, mogę to wyznać publicznie, przynosi mi szczęście. Ilekroć z dobroci serca poprosi, żebym się przestała wygłupiać, brać co swoje i w zarośla, zawsze wtedy wygrywam więcej, przeważnie drugie tyle. Nie pamiętałam o tym wprawdzie w owym momencie, ale siła wyższa działała.
Nie zmniejszałam stawki, grałam po dwadzieścia, kredyt ostro zjechał, błysnęła mi myśl o oszczędnościach, na szczęście jednak nie zdążyłam jej wprowadzić w czyn. Do asa i dziesiątki treflowej automat dołożył resztę i znów dostałam dużego pokera!
Specjalnie poleciałam szukać pana Zbyszka, żeby sam zobaczył. Ładnie bym wyszła, gdybym wyszła! Zgodził się, że istotnie, nie należało, pograłam jeszcze chwilę na tym samym automacie ze zwykłej grzeczności, po czym wróciłam do tego piątkowego, od którego zaczęłam. Skoro byłam wygrana, nareszcie mogłam sobie na nim pograć bez stresów.
Grałam rozmaicie, to po jednej piątce, to po dwie, to po pięć, nadziei wielkich nie miałam, bo w końcu ile można wymagać, głównie korciło mnie dublowanie, które szło jak krew z nosa, kredyt się miotał to ku górze, to ku dołowi, w końcu zszedł już całkiem nisko, jako jednostka wygrana i z natury lekkomyślna, rąbałam po pięć, a, niech go szlag trafi, no i nagle maszyneria sama z siebie, w pierwszym rozdaniu, bez wymieniania kart, ustawiła elegancko kierowego pokera.
Nie miałam czasu gapić się na niego i nie wierzyć własnym oczom, bo te automaty w takim układzie od razu zaczynają wysypywać część wygranej. Musiałam to łapać, żeby mi nie brzęczało zbyt głośno, bo ciągle nie lubię przesadnego hałasu. Niemniej był to kolejny, prawdziwy, porządny cud, który wspominam z roztkliwieniem.
Czy naprawdę ktokolwiek mógł przypuszczać, że ja tu będę eksponować straty i klęski?
A jeśli nawet, to przecież nie własne...!
Skoro już ogólnie jesteśmy przy Marriotcie, należy zauważyć, że kasyno urządza niekiedy rozmaite kuszące imprezy.
Pierwsza polegała na wygrywaniu samochodu, nie pamiętam już, co to było, lancia...? Ferrari...? Volvo...? Coś porządnego w każdym razie. Stał ten samochód przed hotelem, każdy mógł go widzieć i nabierać na niego oskomy. Bilety loteryjne zaś zdobywało się również przy pomocy wygrywania, mianowicie, o ile jednym kopem wygrało się odpowiednio wysoką ilość żetonów, obojętne przy czym, dostawało się bilet. Generalni pechowcy nie mieli żadnych szans. Im szczęśliwiej ktoś grał, tym więcej możliwości zdobywał, aczkolwiek ogólnie wiadomo, że los bywa grymaśny i złośliwy. Jeden obstawia sto kombinacji i przegrywa wszystkie, drugi szarpnie się na jedną i zdobywa główną nagrodę. Tu jednakże wszyscy się pchali z nadzieją i stosowali najwyższe stawki, żeby zdobyć bilety loteryjne.
Następnie odbyła się uroczystość losowania, przy której popełniono błąd organizacyjny. Na miejsce zabawy przeznaczono salę kasyna, kierownictwo nie przewidziało frekwencji i tłok zapanował przeraźliwy, ścisk jak w tramwaju w godzinach szczytu. Piekło na ziemi kotłowało się dość długo, bo do wygrania były także nagrody pomniejsze, pierścionek z brylantem, złote monety, kalkulatory podręczne, aparaty fotograficzne i tym podobne duperele. Przyszła wreszcie pora na samochód i wygrał go jakiś facet spoza Warszawy, wyglądający na takiego, któremu własne samochody już się nie mieszczą w garażu. Jednostka z fartem.
A był tam także jakiś inny, posiadający całą walizkę biletów loteryjnych, w których grzebał gorączkowo i na tę całą walizkę nie wygrał nic, nawet najmniejszej nagrody pocieszenia.
Zrobiono turniej black-jacka, w którym pierwszą nagrodę stanowiła wycieczka do Rio de Janeiro akurat na Sylwestra. Wzięłam w nim udział nie wiadomo po co, bo z jednej strony w takich rzeczach nigdy nie wygrywam, z drugiej zaś wcale nie chciałam jechać do Rio de Janeiro. Usiadłam do gry chyba tylko po to, żeby przynieść pecha jednemu takiemu, który w ostatniej turze stracił pierwsze miejsce na rzecz fartowniejszego i był święcie przekonany, że to przeze mnie. Miałam miejsce przed nim i źle dobierałam karty. Zelżył mnie nawet pod nosem, chociaż nie jestem pewna, czy nie był to komplement, sugerował bowiem, jakobym cieszyła się niezwykłym powodzeniem u płci przeciwnej. W moim wieku...?
Odbywają się także turnieje na jajkach, mam na myśli owe automaty z jajkami. Każdy dostaje po sto żetonów i gra się na czas, wygrywa ten, komu po kwadransie zostanie najwięcej. Jeden raz przytrafiła mi się na tym zdobycz w postaci lampy kwarcowej, moi znajomi zaś wygrali dwutygodniową wycieczkę do Tunezji.
Wiadomość z ostatniej chwili:
Dyrekcja kasyna okazała wielki rozsądek i dokupiła kilka automatów pokerowych z tych najbardziej pożądanych. Z dżokerem i po złotówce. No, jeden po pięć, ale robi dobre wrażenie. Ponadto pięciozłotowe przeprogramowano, górna granica wynosi 50 złotych i za dużego pokera dostaje się 50 tysięcy, co robi wrażenie jeszcze lepsze.
Poker pokerem, ale gdyby nasz rząd tak uwzględniał postulaty społeczeństwa, żylibyśmy zgoła w raju...
Od automatów definitywnie odczepić się nie zdołamy, bo znajdują się wszędzie i stanowią wielką atrakcję, spróbujemy jednakże przejść do gry najściślej kojarzącej się z kasynami i budzącej najgłębszą zgrozę. Jest to mianowicie:
RULETKA
Ruletka, jako taka, była dla mnie, Bóg raczy wiedzieć od kiedy, pojęciem doskonale znanym. Grać na niej umiałam od urodzenia i do dziś dnia nie wiem, skąd mi się to brało.
Zapewne jest to jakaś tajemnicza właściwość organizmu. Powodów racjonalnych i zrozumiałych brak, nie stykałam się z nią bowiem bezpośrednio i grywałam najwyżej, bardzo rzadko, na zabawkach dla dzieci, takich prztykanych własną ręką, przemycanych z krajów zachodnich.
W jakimś momencie życia znalazłam się w hotelu „Pod Różą" w Krakowie. Musiało to być niezbyt dawno, ponieważ kasyno prosperowało już w nim w najlepsze. Rzecz jasna, do tego kasyna natychmiast poleciałam.
Pieniędzy nie miałam wcale. Cały mój majątek stanowiło pięćset tysięcy starych złotych, a więcej nie wzięłam w przekonaniu, że za spotkania autorskie zapłacą mi na bieżąco. Tymczasem okazało się, że nic z tego, płacą przelewem na konto i cześć pieśni. Pozostałam zatem na tym jednym posiadanym banknocie, z którym mogłam zrobić, co mi się podobało.
Stanęłam sobie nad ruletką. Tłok przy niej panował średni, można się było dopchnąć bez wielkiego trudu. Od pierwszego momentu tajemniczy głos w duszy zaczął się mnie czepiać, twierdząc, że przyjdzie 28. Gapiłam się, tłumiąc głos. Czasu miałam ile chcąc, wciąż jeszcze trwało obstawianie. Kasa wymiany na żetony znajdowała się o dwa metry ode mnie. Mogłam wymienić swoje pięćset tysięcy na cokolwiek, mogłam całość postawić na te 28. Nic z tych rzeczy, trwałam w bezruchu, wpatrzona w numer, w stu procentach pewna, że będzie 28. Kulka ruszyła, obstawiona była cała tablica, z wyjątkiem 28. Moja dusza wrzeszczała na ten temat, jeszcze w ostatniej chwili mogłam zwyczajnie rzucić pieniądz na te parszywe 28, a skąd, paraliż mnie tknął nieodwracalny.
No i co przyszło? Imbecyl zgadnie. Oczywiście, że 28.
Od tego momentu postanowiłam przy ruletce kierować się natchnieniem.
Ruletka w Marriotcie wygląda rozmaicie nie tylko pod względem kosztów i nie wszystkie stoły są jednakowe. Zacznijmy od różnic prostych, matematycznych, wyzutych z metafizyki.
Wysokości stawek kształtowany się różnie, zdaje się, że obecnie najtańszy stół jest po złotówce, może po dwa i pół złotego, a najdroższy po dwadzieścia pięć złotych, po drodze są jeszcze stoły po pięć i po dziesięć. Łatwo zgadnąć, że im droższy, tym szybciej można na nim zdobyć oraz stracić majątek.
Raczej stracić...
(Sprawdziłam i dokonuję sprostowania: najniższa stawka ruletki wynosi dwa złote pięćdziesiąt groszy. Zdaje się, że złotówka istniała tylko przez kilka tygodni, a może nawet wcale.)
Ruletka ma jeszcze to do siebie, że, w przeciwieństwie do automatów, stanowi grę niejako zbiorową. Widać wyraźnie sukcesy i klęski współgraczy i można się uczyć na cudzych błędach. Namiętności budzi ogromne.
Na niej najlepiej widać prawo serii, rządzące hazardem, złą i dobrą passę, oraz ich właściwości. Porzucić ruletkę we właściwej chwili, odejść od stołu kiedy należy, to już sztuka potężna, znacznie większa niż przy automatach, rzadko komu dostępna.
Sposoby gry bywają rozmaite.
1. Zawsze na te same liczby.
2. Wyłącznie na kolor, zwiększając stawkę w razie przegranej.
(Tu osobom, nie kochającym przesadnie matematyki, należy zwrócić uwagę, że zwykłe podwajanie stawki zbytnio ich nie wzbogaci. Wygrają najwyżej jeden żeton, nawet gdyby doszli w swoim szaleństwie do tysiąca. Łatwo to wyliczyć, przegrali jeden, postawili dwa, przegrali, postawili cztery, przegrali, postawili osiem, to już razem piętnaście. W tym momencie, przy ośmiu, wygrywają i odbierają szesnaście. Różnica na ich korzyść wynosi jeden i tak będzie zawsze. Stawkę należy zatem potrajać, co wprawdzie stwarza wielkie nadzieje, ale zarazem szybko zbliża ich do bankructwa.)
3. Wyłącznie na kornery (skrzyżowania pól, obstawia się cztery numery równocześnie i oczywiście odpowiednio mniej się wygrywa).
4. Ruchem konika szachowego.
5. Na własną datę urodzenia, ślubu, na numer prawa jazdy, na datę bieżącą, na cokolwiek, co nam w pamięci utkwiło albo co uważamy za szczęśliwe.
(Przy którejś kolejnej imprezie z nagrodami bilety na losowanie dostawało się, kiedy gracz trafił na numer zgodny z datą bieżącą. Jedenastego, na przykład, trzeba było wygrać na jedenastkę. Nazajutrz na dwunastkę. I tak dalej.)
6. Na liczbę lat, ale ta możliwość dotyczy tylko osób niezbyt wiekowych, poniżej trzydziestego siódmego roku życia, ruletka bowiem zawiera numerów 36. No i zero. Nie wiadomo, jak je traktować.
7. Na obstawianie wszystkich tych samych cyfr, to znaczy 2, 12, 22, 32 albo 5, 15, 25, 35, albo 7, 17, 27 i tak dalej.
(Znałam jednego takiego pana, który twierdził, że na tę ostatnią machinację zawsze wygrywa. Zachęcona jego powodzeniem, spróbowałam ją zastosować, niestety, nie bardzo dobrze mi wyszło. Główny kłopot miałam z wyborem, od czego zacząć i czego się uczepić po takiej, na przykład, gęsto chodzącej trójce. Szóstki? Siódemki? Jedynki...? A diabli wiedzą...)
8. Na natchnienie.
9. Na byle co.
10. Na dowolnego szczęśliwego gracza. Ten ostatni sposób sprawia, że wyżej wymieniony gracz dość szybko przestaje być szczęśliwy.
11. Na pechowca. Rzecz jasna, grając przeciwko niemu.
12. Na tabliczkę mnożenia. (Ósemka wyszła, powiedzmy, dzieli się przez 2 i przez 4, dwa razy osiem to szesnaście, trzy razy osiem – dwadzieścia cztery, dalej 32 i 40. Już widać, co należy obstawiać...)
13. Zamknąwszy oczy, na cokolwiek.
14. Na rozum Metoda nader wątpliwa.)
Przegrać można bez trudu na wszystkie sposoby.
O jednej sprawie należy tu chyba napomknąć, bo nie każdy tę wiedzę posiada. Otóż stawia osoba swój kochany żetonik na przykład na 20. Fortuna osobie sprzyja, 20 wychodzi. Osoba dostaje trzydzieści piec żetonów, a ten trzydziesty szósty, jej własny, pozostaje na numerze. Przymusu nie ma, może go zabrać i postawić na CO innego.