Текст книги "Hazard"
Автор книги: Joanna Chmielewska
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 8 страниц)
Same żetony natomiast, to czysta rozpacz. Wszystkie w jednym kolorze! Mam na myśli żetony jednej wartości, powiedzmy po dziesięć franków, wszystkie granatowe i cześć. Żetony innych wartości są już żółte lub czerwone, te tańsze jednakże, którymi gra najwięcej osób, prawie się od siebie nie różnią i nieszczęsna ofiara, obstawiwszy pole, sama nie wie, na co gra, bo w ferworze zapomni, a rzut oka nic jej nie da. No owszem, jakieś tam minimalne różnice istnieją, ale tak nieznaczne, że tylko wprawne oko krupiera może je dostrzec. Gracz natomiast, myląc siebie z innymi, albo obstawia podwójnie, albo wcale, bo na tej upragnionej ósemce jakiś żeton już leży i on myśli, że jego. A tu chała, nie jego, tylko tego z przeciwka. Nic dziwnego, że rozmaite chciwe i perfidne staruszki zagarniały podstępnie cudzą wygraną.
Z wyjątkiem kasyna w Enghien. Tam żetony jednej wartości są różnokolorowe, identycznie jak u nas. Przegrałam brązowymi.
Większość kasyn serwuje darmowe drinki, delikatne, piwo i wino. Koniaku, whisky i szampana nie próbowałam, więc nie jestem pewna. Tylko Enghien dokłada szampana do biletu wstępu. Wytrawnego na szczęście.
Mam na myśli, że nie próbowałam pić wymienionych trunków w europejskich kasynach. Gdzie indziej mi się zdarzało.
Ponadto nic tam nie gra. Jeśli nawet rozlegają się jakieś zbędne dźwięki, ja ich nie słyszałam, a na hałas uparcie jestem uczulona. I tu pozwolę sobie na dygresję, dokumentującą zjawisko.
Ostatnio weszłam do Grandu, do owej ekskluzywnej salki i potężny ryk muzyki rąbanej ogłuszył mnie już w progu. Gestem, bo słów nie było słychać, poprosiłam o przyciszenie tego czegoś, co grzmiało nie tylko w uszach, ale także w żebrach, w obu półkulach mózgowych bez pośrednictwa słuchu, w trzustce, w kolanach, a może nawet w piętach. Przyciszono bardzo uprzejmie i natychmiast, z gwałtownym protestem, poderwał się z kąta młodzieniec, siedzący przy automacie i napawający się owym rykiem zapewne w upojeniu.
Grzecznie spytałam, czy tak intensywny podkład akustyczny jest mu niezbędny, bo jeśli tak, ja natychmiast wyjdę. Ostatecznie, on był pierwszy. Istnieje między nami znaczna różnica wieku i stąd odmienny stosunek do odgłosów, ja tego z pewnością nie wytrzymam, nie wiem, jak on zniesie odrobinę ciszy. Okazało się, że bezboleśnie, pozostaliśmy zatem w zgodzie i w tym samym pomieszczeniu.
Dziki ryk przeszkadza właściwie wszystkim osobom w wieku powyżej młodzieńczego, grającym w skupieniu. Tylko młodzież prezentuje skłonności odwrotne i daje się to zauważyć także w samochodach. Jedzie taki ostro, a grzmot zwany muzycznym wali w przestrzeń wokół niego, od czego padają ptaszki w locie i lecą liście z drzewa. Decybele są szkodliwe, kto zaręczy, że nie ma to wpływu na katastrofy...?
Już wracam do tematu.
Cechą absolutnie wspólną wszystkich kasyn jest pełna niemożność zaparkowania w pobliżu.
Wyłamały się z tego tylko dwie miejscowości, Deauville i la Baule. W Deauville po prostu jeszcze nie nastał sezon, a dzień był powszedni i parkować dawało się w całym mieście, całkiem tak samo jak w Warszawie pod bankami w niedzielne popołudnie, la Baule zaś dysponuje środkiem nadmorskiego bulwaru o rozmiarach potężnej autostrady. Oba kierunki ruchu przedzielono szerokim pasem świętego spokoju, na którym można sobie stawać w dowolną stronę i ruszać później również w dowolnym kierunku.
W dwóch innych zaś, w Setę i w Forges-les-Eaux, kwitnie pełna Europa, zostawia się samochód z kluczykami w stacyjce, oraz dziesięć franków, i już można oddać się rozpuście, nie zajmując pojazdem. Parkuje służba kasynowa, która podstawia go później wychodzącej osobie.
Forges-les-Eaux jest to w ogóle kasyno paryskie. Istnieje przepis, że najbliższe kasyno może się znajdować w odległości co najmniej stu jeden kilometrów od Paryża, bliżej tak bogobojne i cnotliwe miasto równie gorszącej instytucji nie ma prawa posiadać. Prosperuje ona zatem w Forges-les-Eaux, w odległości dokładnie kilometrów 111. I w obliczu tego przepisu niepojęte wydaje się istnienie kasyna w Enghien, która to miejscowość stanowi prawie przedmieście Paryża, znajduje się nie dalej niż stare lotnisko Le Bourget. Może po prostu wystarczy, że nie nazywa się „paryskie"...?
Najgorzej pod względem parkowania prezentuje się Monte Carlo.
Monte Carlo rozczarowało mnie okropnie i chyba opiszę swoje przeżycia tamże, aczkolwiek z czystym hazardem niewiele mają wspólnego. W każdym razie zgubiłam tam samochód. No nie, nie na zawsze.
Pałac jak pałac, owszem, istnieje, prawie taki jak na filmach. Niemniej jednak na żadnym filmie dotychczas nie pokazano dzikiego piekła na ziemi, jakie się przed tym pałacem rozgrywa. No dobrze, zgadzam się, że nastąpiło utrudnienie, mianowicie lał deszcz, a w deszczu wszyscy głupieją, kierowcy szczególnie. Ale służba kasynowa była na piechotę...
Miejsce na parking to był mit i legenda. Kotłowanina samochodowa prawie jak na Place de 1'Etoile w godzinach szczytu, l od nikogo za skarby świata nie można się dowiedzieć, dokąd jechać i gdzie się zatrzymać, każdy taki nagabnięty z obsługi odwraca się tyłem i ucieka, machając rękami do kogoś innego, sytuacja beznadziejna. Zdenerwowałam się wreszcie, zatrzymałam się na środku jezdni i postanowiłam nie drgnąć tak długo, aż ktoś przyleci, żeby mnie stąd wyrzucić.
Presja okazała się słuszna i rozsądna, dwie minuty nie minęły i już rzucił się na mnie taki w mundurku. Palcem pokazał, gdzie jest parking kasynowy, podziemny, o, tam, na prawo i na lewo! No dobrze, pojechałam tam, wjechałam w podziemia.
Bardzo długo jeździłam w kółko, nie zdając sobie sprawy, że zjeżdżam w dół, tak małe było nachylenie. Pojawiły się w końcu wolne miejsca i zgadłam, że jestem na jakimś niższym poziomie, ale dopiero w windzie pomyślałam, żeby sprawdzić, które to piętro. Okazało się, że czwarte. W porządku, niech będzie czwarte.
Wyszłam z tej windy bezpośrednio na świat.
Znalazłam się wśród nader licznych pagórków, klombów, kwiecia i wodotrysków. Pałac kasynowy razem z tą całą kołomyją przed nim ujrzałam w dole, w odległości bez mała pół kilometra. Deszcz lał. Parasolkę zostawiłam w hotelu w Nicei. Na wszelki wypadek ubrałam się wytwornie i na nogach miałam najwyższe obcasy ze wszystkich posiadanych w dorobku. A droga wiodła dość stromo.
Rozejrzałam się wokół, żeby później rozpoznać miejsce, i stwierdziłam, że można by schodzić pod daszkiem, ale pod tym daszkiem ułożone były idealnie gładkie płyty marmurowe, równie strome jak wszystkie pozostałe alejki. Wyobraziłam sobie, co będzie, jak moje fleki zetkną się z tym śliskim marmurem, i uznałam, że z dwojga złego wolę deszcz niż gwałtowny zjazd na odwłoku, a i po tym porowatym asfalcie też schodziłam jak pokraka. Nie przyszło mi do głowy, żeby zdjąć buty. Zeszłam wreszcie. Zmokłam całkiem przyzwoicie.
W holu kasyna i w przedsionku do sali automatów siedziały dwie wycieczki Japończyków. Dalej, wewnątrz sali, kłębił się tłum, nie wiadomo dlaczego kojarzący mi się silnie z odpustem w Kazimierzu. Pooglądałam co trzeba, pograłam trochę na automacie po 5 franków, bo do tańszych stała kolejka, i udałam się na górę.
I tam, w tych osławionych salonach, panowała atmosfera jak w grobowcu. Drętwo, martwo, acz wcale nie pusto, jakiś ponury, milczący tłum, zbity w ciasne kupy przy nielicznych otwartych stołach ruletki. Krupierzy mieli wyraz twarzy pełen nagany i potępienia, może i słusznie, w końcu było to miejsce rozpusty...
Zagrać w ogóle się nie dało. To znaczy owszem, przy wejściu dostaje się jeden żeton dla zachęty, coś z tym żetonem musiałam zrobić, postawiłam na byle co rękami krupiera, bo własnymi nie miałam szans, to coś nie przyszło i cześć. Z rozpaczy usiadłam przy barze i piłam wino, posępnie kontemplując architekturę.
I pomyśleć, że lata całe człowiek wyobrażał sobie kasyno w Monte Carlo jako miejsce rozrywkowe, podniecające i wesołe...!
Wytworny strój był mi potrzebny jak dziura w moście. Mogłam przyjść boso i w klapkach, a może nawet w dżinsach, których, na szczęście, w ogóle nie posiadam. O żadnych kelnerach, biegających wśród gości z drinkami, mowy nie ma, gorzej, nie wolno zbliżać się nawet do stołu z napojem w ręku. Obsługi tyle co kot napłakał i nikt szczęśliwym graczom nie wymienia żetonów z powrotem na pieniądze, niech sobie sami latają do kasy...
Porzuciłam ten cały pałac i udałam się obok, do nowego kasyna, niedawno otwartego.
No i to wreszcie było COŚ. Hala automatów o rozmiarach, na moje oko, dwóch hektarów, jeśli nie lepiej. Wybór wstrząsający! Ostatnie słowo elektroniki, automaty już nawet nie prztykane, a dotykane, automaty, na których można wybrać sobie dowolną z sześciu gier! Tam dopiero panowało życie rozszalałe! Na dobrą sprawę można by tam spędzić miesiąc i jeszcze wszystkiego nie wypróbować.
Z dumą patriotyczną komunikuję, że jeden taki szczytowy automat, ostatni krzyk, zainstalowano w Grandzie. Dotykany i gry do wyboru. Stawka wynosi 25 groszy.
Potrwało to wszystko trochę, a tą wysoce malowniczą, nadmorską drogą wolałam wracać do Nicei za dnia, a nie po nocy. Wyszłam zatem i rozpoczęłam poszukiwanie samochodu.
Do pagórków trafiłam bez problemu, były widoczne z daleka. Po czym okazało się, że cześć pieśni, pojęcia nie mam co dalej, same klomby w obmurowaniach, same wodotryski, wszystkie jednakowe, a wejścia nigdzie. Żadnego znaku, żadnej informacji. Deszcz już tylko mżył, a chwilami całkiem ustawał i wychylało się zachodzące słoneczko, obeszłam zatem te wdzięczne tereny dość dokładnie. Na litość boską, wyjechałam przecież windą na samą górę, gdzieś ta winda powinna się znajdować, sterczeć ponad gruntem, w ziemię się chyba nie zapadła?! Nie ma jej, nic nie sterczy, poza roślinnością, no i fontanny, owszem, biją w górę, ale razem z fontanną przecież nie wyszłam...? Zauważyłabym, mimo deszczu... Gdzie, u diabła, może być wejście...?!
Najpierw postanowiłam wrócić na dół i wejść tak, jak wjechałam, drogą samochodową. Potem przypomniało mi się moje jeżdżenie w kółko i zmieniłam zdanie. Postanowiłam dopaść jakiegoś z obsługi i zażądać, żeby odnalazł mój samochód, skoro sami mnie do tego garażu skierowali. Już ruszyłam ku dołowi, kiedy wreszcie na tym bezludziu pojawił się jakiś facet. Dopadłam go natychmiast, rozpaczliwie pytając, jak, do pioruna ciężkiego, wchodzi się na parking?!
– A o, tam, za klombem z kwiatami – odparł z miłym uśmiechem.
W dramatycznych chwilach życiowych znam doskonale wszystkie języki świata.
– O nie, kochany – rzekłam stanowczo. – Ja za tym klombem już byłam. Parę razy. Za innymi klombami też. Tam nic nie ma. Pan mi to musi pokazać!
Moje życzenie rozweseliło go wyraźnie, wziął mnie za rękę i doprowadził. Chryste Panie! Schody ruchome w dół,
niczym nie oznaczone, w tych kwiatach i kaskadach kompletnie niewidoczne, w dodatku milczące, bo ruszały na fotokomórkę! Mogłam ich szukać do sądnego dnia.
Zjechałam nimi kawałek, jedno piętro, windę znalazłam po długiej chwili, niepewna, czy jest to winda właściwa, przypomniałam sobie, że stoję na czwartym poziomie, i wreszcie ujrzałam własny samochód. Tyle że z tego wszystkiego wyjechałam nim pod włos, wjazdem, a nie wyjazdem, sprzecznie z jednym kierunkiem ruchu. Na górze stał gliniarz, który, o dziwo, nie zrobił mi nic złego, kiwał tylko głową z wyraźnym politowaniem.
Gdzie natomiast znajduje się ta winda, którą wcześniej wyjechałam na świeże powietrze, do tej pory nie mam pojęcia.
Obawiam się, że nie pokochałam Monte Carlo.
W Aix-en-Provence trafiłam na trente et ąuarante i powiało mi fin de siècle’em.
Bardzo śmieszna gra. Ogólnie polega na tym, że krupier rozkłada karty w dwóch rzędach i wygrywa ten kolor, w którym suma punktów (wartości kart, liczonych tak samo jak w black-jacku) mieści się w granicach pomiędzy 30 a 40 i najbardziej jest do tych trzydziestu zbliżona. Ponadto można zgadywać, będzie kolor czy go wcale nie będzie, a zależy to od pierwszej karty wygrywającego rzędu, czerwona ona czy czarna, pasuje do wygrywającego koloru czy nie. Niby skomplikowane, a w gruncie rzeczy proste, debil może w to grać, zgadując na chybił-trafił.
Zważywszy, iż grałam w trente et ąuarante po raz pierwszy w życiu, rzecz oczywista wygrałam, i to całkiem nieźle, bo z emocji zapomniałam rozmienić stufrankowe żetony na drobniejsze i grałam tymi stufrankowymi. Poniechałam gry, wygrana, kiedy siła wyższa dała mi wyraźny znak.
Mianowicie wtrąciła się dusza, mówiąca z naciskiem, że teraz będzie czarne, będzie czarne, będzie czarne, grać, postawić podwójnie, poczwórnie, grać, do diabła, będzie czarne!!! No i cześć, jak w tylu już wypadkach, sparaliżowało mi rękę, stałam jak ten pień, czekając na wynik, nie zagrałam wcale i oczywiście, jasna sprawa, przyszło czarne. Wtedy pojęłam, że nastąpił koniec fartu, szczęśliwa passa pękła i nie mam co się dalej wygłupiać. Poszłam sobie zatem gdzie indziej.
Najklasyczniejsze kasyno pozostało w Baden-Baden.
Tu nie ma żadnych automatów, wyłącznie salony ruletki, black-jacka, pokera i tym podobne. Atmosfera pełna godności, a jednak żywa i jakieś takie to wszystko pogodne i frywolnie eleganckie. Do ruletki można się nie tylko dopchać, ale nawet użebrać żetony różniące się od innych bodaj krawędziami, na przykład w białe ząbki. Zapewne dzięki tym białym ząbkom wygrałam, bo udawało mi się dostrzegać, co obstawiam, a czego nie, w przeciwieństwie do wszystkich innych kasyn przedtem.
Natomiast wytwornie przyodziane kobiety po raz pierwszy ujrzałam w Wiedniu, na końcu tego całego niemoralnego przeglądu. Nie, diamentów, szynszyli i balowych sukien nie było, ale jednak przytrafiały się stroje wyraźnie wieczorowe, żadnych adidasów, bosych nóg ani dżinsów, za to rozmigotane gorsy, lakierki na obcasach, eleganckie kostiumy i wymyślne fryzury. Muszę wyznać, że przyjemnie było popatrzeć.
Z tej to przyczyny nazajutrz ubrałam się wystrzałowo, znów w te najwyższe obcasy, zamierzając ponownie zwizytować kasyno, tyle że przedtem zboczyłam penetrować Pra-ter. No i na tym Praterze zostałam do końca, ponieważ oczywiście padał deszcz, do automatów trafiłam dopiero
po długim czasie, trasę za sobą miałam godną podziwu a automaty znajdowały się pod dachem. Deszcz im nie przeszkadzał. Wino i piwo dawali. W ten sposób największego szyku zadałam w wesołym miasteczku, gdzie każdy może się pojawić w firance z okna, narzucie z tapczanu i gumiakach.
A komuś się może wydaje, że zbieranie materiałów do książki to taka prosta i łatwa sprawa? A oberwanie chmury w prowansalskich górach...? A roboty drogowe w całej Europie...? A prawe przednie koło w St.Jean-de-Luz...? A lokalny Tour de France i zamknięty wyjazd na Niort z La Roche–sur-Yon...? I tym podobne i tak dalej...
Nic nic, dajmy spokój. Może to i hazard, ale innego rodzaju.
Skoro już jesteśmy przy strojach, należy zauważyć kobiety.
Z całą stanowczością stwierdzam, że znacznie więcej kobiet bywa w kasynach w Europie niż u nas. Specjalnie liczyłam. Przy jednym stole ruletki dwóch facetów i sześć bab, przy drugim siedem kobiet i trzech chłopów, inna rzecz, że w tych siedmiu trzy stanowiły jedną, bo grały razem trzy przyjaciółki. Wszędzie co najmniej połowa, nie wspominając o halach automatów, gdzie stanowiły większość. Część w parze z mężczyzną, a część samotnych, rozżartych i bardzo zadowolonych z życia.
Z mężczyzną bywać w kasynie nie radzę, chyba że stanowi rzetelną bazę materialną i charakter ma niezdolny do oporu. Inaczej ujrzeć można widoki zgrozę i żałość budzące.
Przywlecze taka nieszczęsna do miejsca rozpusty swoje źródło finansów, źródło głupie i grać nie lubi, nią zaś szarpie namiętność. Żebrze o bodaj trochę, facet niechętnie i z oporem wydziela jej jakąś sumę, sumę dziewczyna, rzecz jasna, przegrywa w mgnieniu oka, żebrze o jeszcze trochę... Rozgrywają się sceny równie intymne, jak niesmaczne, reminiscencje umykają już oczom graczy, bo następują gdzie indziej i kiedy indziej, ale doskonale można je sobie wyobrazić. Dziewczynom zaś można wyłącznie współczuć.
Niewykluczone, iż owym facetom również należałoby współczuć...
Znacznie milszy widok stanowi kobieta samotna i samodzielna, która gra za swoje, wie, co robi, wie, czego chce, dreszcz szczęścia lata jej po plecach i może się najwyżej zawahać: poświęcić to zaplanowane futro czy nie. Nawet jeśli poświęci, nikt jej nie będzie truł.
Na marginesie:
Jednego gracza przestali wpuszczać do kasyna w Mar-riotcie, ponieważ przyleciała z protestem zapłakana żona, twierdząc, że wyniósł już z domu ostatnią patelnię, ostatnie krzesło i nawet wanienkę do kąpania dziecka. Z litości zabroniono mu wstępu, ale tak po cichutku, między nami mówiąc, powątpiewam, czy to małżeństwo się utrzymało.
A mówiłam, że mężczyźni nie mają żadnego opamiętania!
Za to nie przypominam sobie ani jednego wypadku, żeby do kasyna przyleciał zapłakany mąż i domagał się niewpuszczania jego żony...
Kolejną cechą wspólną kasyn europejskich jest większa niż u nas możliwość tracenia pieniędzy. Żetony można brać na karty kredytowe i absolutnie wszędzie, oraz bardzo sprawnie, (w przeciwieństwie do naszych) działają bankomaty.
No i wszędzie istnieje rejestracja graczy. Płatny wstęp i wprowadzenie gościa do komputera. Za pierwszym razem trzeba mieć przy sobie dokument tożsamości, później już wystarczy poprzedni bilet wstępu albo samo podanie nazwiska. Niektórzy, cierpiąc głęboko, tylko dlatego nie bywają w kasynach, że musieliby się ujawnić.
Co do innych gier, poker w kasynie jest mało interesujący. Dostaje się karty i cześć, nie można ich wymieniać. O przebijaniu mowy nie ma. W rachubę wchodzi wyłącznie konkurencja gracz-bankier, kto ma więcej, ten wygrywa, i emocji wielkich człowiek się nie doczeka. Co gorsza, nawet ewidentna wygrana nie jest pewna, bo jeśli bankier nie ma otwarcia, graczowi układ przepada, choćby dostał tego pokera z ręki.
W takim wypadku może mu grozić co najmniej apopleksja.
No, chyba że obstawi dodatkowo specjalne ubezpieczenie, co mu pozwoli, w razie pecha, więcej przegrać. Nie jest wykluczone, że czasem także wygrać...
Jest to tak zwany poker karaibski, do bani. Nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem i ani razu nie widziałam przy nim tłoku. Mam wrażenie, że w niektórych kasynach istnieją zakamarki do gry w normalnego pokera, rzekłabym towarzyskiego, gracze pomiędzy sobą z krupierem tylko rozdającym, tak mi czymś takim zaleciało, ale samej gry na własne oczy nie widziałam, więc nie będę się upierać.
No oczywiście, że istnieje także koło szczęścia, które działa na przykład w Marriotcie od czasu do czasu. Jest to śmiesznostka jarmarczno-odpustowo-rozweselająca. Osobiście wygrałam na tym strój, którego z przyjemnością używam, mianowicie bluzkę z napisem na plecach „Casinos Poland" i coś tam jeszcze, oraz ogromną ilość letnich czapeczek. Czatowałam na karty, dwie talie, razem z notesem brydżowym. Między nami mówiąc, znacznie taniej mogłam je kupić w sklepie, ale to nie to samo, na kole szczęścia wygrać przyjemniej.
Ponadto we wszystkich sprawdzanych przeze mnie kasynach europejskich wśród sali do gry plączą się licznie sale restauracyjne i kawiarniane i jedną ręką można stawiać, a drugą pchać do gęby pożywienie. Zdaje się, że gdzieniegdzie można nawet tańczyć, ale to już zupełnie inna strona medalu.
Odrębnym gatunkiem kasyna są salony, gdzie szaleje
BINGO
Grać w bingo potrafi nawet debil, jest to bowiem zwyczajna loteryjka. Nabywa się karty z numerami i rozmaite numery są wyczytywane, jeśli te wyczytywane pokrywają się z numerami na kartach, należy je sobie zakreślać. Wygrywa się, jeśli zostanie zakreślony cały jeden poziomy rząd, ale jest to wygrana niewielka, sukces, czyli bingo, wymaga zakreślenia całej karty. Należy przy tym gromko wrzeszczeć, bo kto pierwszy, ten lepszy, a nieogłoszenie wygranej we właściwej chwili może spowodować jej utratę.
Bankructwem bingo nie grozi z bardzo prostego powodu. Ilość kart, jaką gracz sobie nabywa na jedną grę, z konieczności musi być ograniczona, bez względu na ich cenę, gra bowiem toczy się szybko. Nieszczęsny hazardzista, choćby nawet miał oczy dookoła głowy, nie zdoła w takim tempie sprawdzić i zakreślić numerów na kartach, na przykład, dziesięciu, trzy to góra. Jeśli coś przeoczy, przegrywa.
Wpływu na swoją wygraną nie ma żadnego, podobnie jak w toto-lotku. Jest to gra czysto liczbowa. Szansę w niej mają tylko ci, którzy ogólnie cieszą się szczęściem do liczb i w toto-lotka wygrywają również, w mniejszym pośpiechu. Wysokość wygranej, również jak w toto-lotku, zależy od sumy, jaka wpływa na jedną grę, a jeśli w jakiejś grze bingo
nie padnie, owa suma przechodzi na grę następną i w ten sposób może osiągnąć rozmiary kosmiczne.
Warszawski salon bingo tym się niegdyś odznaczał, że przeważnie nie można było do niego się dostać. Pomieszczenie, acz obszerne, jest jednak ograniczone, gracze siedzą przy stolikach, zazwyczaj wszystkie miejsca były zajęte, pod drzwiami zaś stał ogon amatorów, zionący niecierpliwością. Zważywszy, iż nie znoszę tłoku, z tego gatunku rozrywki nie wyniosłam doświadczeń osobistych, znam jednak osobę, która trafiła w bingo półtora miliona starych złotych w czasach, kiedy za jeden milion można było kupić mieszkanie. Karta do gry kosztowała wówczas złotych dziesięć.
Obecnie nastąpiły zmiany, które całkowicie niweczą optymistyczne słowa o bankructwie, nieco wyżej niepotrzebnie napisane. Karty do gry kosztują złotówkę, dwa złote i pięć. Każdy może nabyć dowolną ich ilość i sprawdzać numery na komputerach, które odwalają tę robotę znacznie szybciej niż człowiek. Komputerów stoi tam kilkanaście. Kto chce, niech sobie obliczy, ile zdoła przegrać rozżarty pechowiec, nabywający przy każdej grze na przykład czterdzieści kart po pięć złotych. A gier leci mniej więcej dziesięć na godzinę...
Przymusu, rzecz jasna, nie ma. Równie dobrze jednostka umiarkowana może grać po jednej karcie za złotówkę i tym sposobem przez dziesięć godzin przegra zaledwie sześćdziesiąt złotych. W obliczu możliwości, jakie stwarza ruletka, taka przegrana to wręcz sama przyjemność.
Wygrać owa jednostka może również, dlaczego nie...?
Jednostki z upodobaniem do hazardu, obawiające się przy tym śmiertelnie kasyn wszelkich, mają jeszcze jedną niewinną szansę zaspokojenia namiętności na gruncie zazwyczaj prywatnym, bo publicznie jakoś się w to nie grywa. Są to mianowicie:
KOŚCI
W bardzo młodych, wręcz przedszkolnych czasach, czytając lub słysząc o grze w kości, żywiłam głębokie przekonanie, iż służą do niej prawdziwe piszczele, żebra oraz inne fragmenty szkieletu (z pominięciem czaszek, które wydawały mi się za duże) i nie bardzo umiałam sobie wyobrazić, jak też się tym gra. Kostki do gry, jako takie, znałam, ponieważ grało się nimi w rodzinie na przykład w chińczyka, ale nie miałam właściwych skojarzeń. Dopiero później, zapewne w czasach szkolnych, pojęłam, jak narzędzie rozpusty wygląda i na czym zabawa polega.
Otóż zasadnicza, niejako podstawowa, towarzyska gra w kości opiera się na pokerze i wymaga powyrzucania wszystkich możliwych pokerowych kombinacji. Istnieje cała tabela zapisu, rzekłabym kościanego, bo nie wiadomo, jak inaczej to nazwać. „Kościstego" brzmi jeszcze gorzej, zostańmy zatem przy kościanym. Może w to grać dowolna ilość osób.
Kości musi być sztuk pięć. Jak kart. Każdy kolejno ma prawo do trzech rzutów. Musi wyrzucić:
Parę – na dwóch kościach (z tych pięciu) dwie jednakowe liczby, obojętne co, dwie dwójki, dwie jedynki, dwie szóstki...
, Dwie pary – też obojętne jakie, dwie trójki i dwie czwórki, dwie piątki i dwie szóstki. Zważywszy, iż liczy się punkty, piątki i szóstki najlepsze...
Trójkę – trzy jednakowe liczby i ciągle najlepsze byłyby szóstki...
Małego strita – jedynkę, dwójkę, trójkę, czwórkę i piątkę.
Dużego strita – też w kolejności, ale wyżej. Dwójkę, trójkę, czwórkę, piątkę i szóstkę.
Fula – dwie jednakowe i trzy jednakowe. Na przykład dwie czwórki i trzy piątki. Dwie jedynki i trzy szóstki. Trzy jedynki i dwie dwójki, od czego łza się w oku kręci, bo już nic mniejszego być nie może.
Karetę – cztery jednakowe i jasne jest, że każdy się pcha do tych szóstek.
Pokera, czyli piątkę – jak sama nazwa wskazuje, pięć jednakowych.
Gra kończy się, kiedy pierwsza osoba wyrzuci wszystkie kombinacje, wygrywa zaś ten, kto zdobędzie najwięcej punktów. Liczy się owe punkty dość prosto, tyle ich jest mianowicie, ile wynoszą liczby na kościach. Para złożona z dwóch piątek daje 10. Trójka z trzech czwórek jest to 12, wystarczy pomnożyć. Ful, na przykład, dwie trójki i trzy szóstki, dwie trójki to 6, trzy szóstki 18, razem 24. Mały strit zawsze wynosi 15, duży 20, kto chce sprawdzić, niech sobie doda.
Urozmaicenie w liczeniu polega na tym, że przy większym szczęściu dostaje się specjalne premie. Każdy ma prawo do trzech rzutów, jeśli wyrzuci jakąś kombinację już pierwszym rzutem, z ręki, liczy się ją drożej. Z wyjątkiem jednej pary, jedna para zawsze jest liczona pojedynczo, dwie czwórki to osiem i nie ma gadania. Dwie pary uzyskane z ręki liczy się podwójnie, wszystko inne zaś nawet potrójnie.
Są to poniekąd zasady gry podstawowej. Można ją zmodyfikować dowolnie i osobiście takich modyfikacji rekomenduję dwie.
Pierwsza:
Łagodniejsza, bardziej towarzyska, ale też do zgrzytu zębów z łatwością może doprowadzić.
Zacznijmy od płotów.
Zważywszy, iż każdy ma prawo do trzech rzutów, jeśli wyrzuci upragnioną kombinację już rzutem pierwszym, dwa pozostają mu jeszcze w zapasie, nie wykorzystane. Zapisuje mu się je w postaci dwóch kresek, które z niewiadomej przyczyny noszą nazwę płotów. Może je zużyć, kiedy zechce. Wyrzucił, na przykład, trzy piątki, zyskał trójkę, czyli trzy jednakowe, i zostały mu dwa płoty, czyli dwa rzuty zaoszczędzone. Przy następnej kolejce wyrzuca dwie szóstki, ma parę i znów dwa rzuty zaoszczędzone, razem cztery. Jeśli chce, kolejnym razem może rzucać siedmiokrotnie, trzy rzuty prawnie mu przynależne i cztery zaoszczędzone, a może także wstrzymać się ze zużywaniem owych oszczędności aż do chwili, kiedy przychodzą najtrudniejsze kombinacje, piątka albo fule, czasem czwórka.
Pełna gra zawiera w sobie 15 kombinacji obowiązkowych i trzy etapy. Należy mianowicie wyrzucić:
1. jedynki (obowiązkowo trzy. Jeśli wyrzuci się mniej, dostaje się punkty ujemne, powiedzmy ktoś poprzestaje na jednej jedynce i uzyskuje -2. Jeśli wyrzuci cztery, ma +1. Dotyczy to wszystkich kolejnych liczb, za brakującą do trzech minusy, za każdą powyżej trzech plusy).
2. dwójki
3. trójki
4. czwórki
5. piątki
6. szóstki
Razem w tych kombinacjach powinien osiągnąć 3 + 6 + 9+'12+ 15 + 18 = 63 punkty, wówczas ma 0. Jeśli osiągnie więcej, dostaje 50 punktów premii, jeśli mniej – 20 punktów kary, czyli już jest na minusie, a w stosunku do pozostałych graczy, którzy zyskali premię, różnica wynosi 70 i jest nie do odrobienia. Wszyscy zatem pilnują tej góry pazurami i zębami i liczą nerwowo, że skoro im brakuje dwóch dwójek, muszą zyskać czwartą piątkę, bo pięć to więcej niż cztery, zatem wychodzą na plus...
Następnie należy wyrzucić kombinacje pokerowe, już wyżej wymienione, do których dochodzi tak zwana szansa. Jest to na ogół coś, z czym nie wiadomo, co zrobić, liczą się w rzucie wyłącznie oczka na kościach i zapisuje się to z rozpaczy, zyskując dwa płoty. Ponadto z każdej kombinacji można zrezygnować, skreślić ją od razu, zarobić trzy płoty, względnie skreślić po pierwszym rzucie, zarabiając płotów dwa. Ogólna kolejność wyrzucania jest na tym pierwszym etapie absolutnie dowolna, można rzucać w milczeniu i brać, co wyjdzie.
Dojechawszy do końca, liczy się punkty i przechodzi do drugiego etapu.
Drugi etap różni się od pierwszego tym, że już po pierwszym rzucie trzeba się zdecydować, co się będzie zdobywało, i powiedzieć to głośno. Ma osoba na przykład dwie piątki, dwójkę, jedynkę i trójkę. „Rzucam do karety" powiada osoba i teraz już musi wyrzucić tę karetę, zostawia sobie owe dwie piątki i rzuca pozostałymi, jeśli nie osiągnie czterech jednakowych, kareta jej przepada. Albo też decyduje się rzucać do małego strita, zostawia jedynkę, dwójkę, trójkę i jedną piątkę i rzuca jedną kostką, usiłując zdobyć brakującą czwórkę i osiąga cel albo nie. Bywa, że decyduje się rzucać do tych górnych piątek, co stanowi pewne niebezpieczeństwo, bo brak punktów grozi karą.
Obliczanie wyników odbywa się jak w etapie pierwszym i nadchodzi morderczy etap trzeci. Zważywszy, iż płoty zdobyte i zaoszczędzone w kolejnych etapach przechodzą na dalszą grę, wszyscy starają się mieć ich do tego trzeciego etapu jak najwięcej.
Trzeci etap polega na tym, że obowiązkowo rzuca się wszystkie kombinacje po kolei, zaczynając od górnych jedynek. Potem dwójki, trójki i tak dalej, potem parę, dwie pary i całą resztę. Jest rzeczą oczywistą, że osoba spragniona jedynek wyrzuca sobie mnóstwo piątek, szóstek, czwórek, przeszedłszy zaś do piątek i szóstek, jedynek i dwójek dostaje zatrzęsienie, jest to normalna złośliwość losu. Płotów zaczyna jej brakować już przy dwóch parach i cała reszta kombinacji przeważnie zostaje skreślona.
Potem się oblicza wyniki ostateczne i już wiadomo, kto wygrał. Potem przegrani domagają się rewanżu, a potem okazuje się, że słońce już wzeszło i nastał świeży poranek.
Tabela, którą można sobie raz narysować i puścić na ksero, wygląda następująco:
Rubryk pionowych jest oczywiście tyle, ilu graczy bierze udział w rozrywce.
Premie wyglądają następująco:
Aż do fula nic się nie dzieje. Dopiero od fula poczynając każdą kombinację wyrzucaną z ręki mnoży się przez trzy, z wyjątkiem szansy, która, siłą rzeczy, zawsze wychodzi z ręki, chyba że ktoś się uprze do niej rzucać, co mu wolno, chociaż sensu nie ma. Ostatnia pozycja natomiast, poker, zapisywana jest potrójnie z zasady, nawet gdyby została wyrzucona dwudziestoma płotami. W ten sposób pięć piątek daje od razu 75 punktów, pięć szóstek 90, wyrzucone zaś z ręki liczy się podwójnie i daje 180. Wypadek nader rzadki. Premiowanie pokera jest niezbędne, bo inaczej nikt by się nie pchał do tych pięciu szóstek, trudnych do uzyskania.
Trudności zwiększają emocję.
Jedną taką grę pamiętam doskonale, a w dodatku został mi po niej zapis i bez wielkiego kłopotu mogę ją odtworzyć ze szczegółami. Komu się wyda nudne, niech po prostu nie czyta.
Grało pięć osób: Ewa, Tadeusz, Baśka, Paweł i ja. Dwie pierwsze osoby lubiły hazard łagodny i chętnie grywały w rozmaite gry towarzyskie, nie karciane, trzy pozostałe prezentowały upodobanie do hazardu ostrego bez żadnych ograniczeń. Kości podobały się wszystkim. Kolejność, rzecz jasna losowana, wypadła następująco: