355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Joanna Chmielewska » Hazard » Текст книги (страница 4)
Hazard
  • Текст добавлен: 6 октября 2016, 22:36

Текст книги "Hazard"


Автор книги: Joanna Chmielewska



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 8 страниц)

Nie radzę.

I zaraz powiem, dlaczego, tylko przedtem jeszcze przypomnę o wysokości stawek. Jeden żeton to jest pięć złotych, dziesięć, dwadzieścia pięć, zależnie od stołu, można grać po jednym żetonie, a można grać i po dziesięć. Zdaje się, że dziesięć na jednym numerze stanowi w naszych kasynach górną granicę. Czepia się człowiek jednego numeru, takiej, powiedzmy, trzynastki, trzynastka nie wychodzi, stopniowo podnosi stawkę, dokładając żetonów z nadzieją, że jeśli wyjdzie, on się od razu odegra...

Nie za to ojciec bił syna, że grał, tylko za to, że się, kretyn młody, postanowił odegrać. To tak na marginesie.

...Dochodzi do tych dziesięciu, rusza dalej, na numer już więcej pchać nie może, bo osiągnął limit, zaczyna obstawiać dookoła splity i kornery...

O masz ci los, to też chyba nie wszyscy wiedzą...

Naukowo ruletka, a także inne gry kasynowe, zostały opisane przez pana Hucznego, byłego krupiera, niewątpliwie fachowca. Nie zamierzam tu z nim konkurować. Niemniej jednak coś niecoś o niej należy powiedzieć.

Pole do obstawiania wygląda następująco:

Jedne numery są czerwone, a drugie czarne, mniej więcej w kratkę,' a zero jest zielone. Ponadto, jak widać, wszystko dzieli się przez trzy, w pionie i w poziomie. Można zatem stawiać rozmaicie, na każdą dwunastkę, na czerwone i czarne, na parzyste i nieparzyste, na pojedynczy numer, na dwa numery razem, kładąc żeton na kresce pomiędzy polami i to się nazywa split, na cztery numery, kładąc żeton na skrzyżowaniu linii i to się nazywa korner, a także na numery, sąsiadujące ze sobą na kole. Wszyscy wiedzą, że kulka lata po kole, koło zaś, rzecz jasna, ma układ pomieszany, a nie chronologiczny. Gdyby stół miał również układ pomieszany, gracze prawdopodobnie dostaliby obłędu.

Wygrywa się różnie, zależnie od gry. Jak sama logika wskazuje, skoro kolorów jest dwa, można na nie wygrać podwójnie. Tuzinów trzy, zatem potrójnie. Numerów trzydzieści sześć, nie licząc zera, wobec czego wygrywa się trzydziestosześciokrotnie. Teoretycznie, w praktyce jest to 35 żetonów za jeden, za to nasza stawka pozostaje na zagranym numerze. Rzecz oczywista, można grać drożej, stawiając więcej żetonów, aż do dziesięciu.

No i tutaj wracamy do tej sierotki, naszego pozostałego na stole żetonu.

Ładne parę lat temu narwałam się na ten błąd osobiście. Czepiałam się zera. Grałam i grałam na to cholerne zero, a ono nie chciało wyjść. Stawiałam już po cztery i pięć żetonów, może nawet czasem i sześć, wyciągniętym kłusem zbliżając się do bankructwa, aż wreszcie wyszło. Odetchnęłam z ulgą i wypowiedziałam najgłupsze słowa w życiu:

– No, drugi raz zera nie będzie.

Po czym zabrałam te automatycznie pozostawione żetony.

No i co? Natychmiast po raz drugi wyszło zero.

Że mnie w tym kasynie dotychczas nigdy szlag nie trafił...

Nie zliczę, ile razy widziałam identyczny obrazek, z tym że już nie mnie dotyczył, tylko innej ofiary. Drugi raz takiego kretyństwa udało mi się nie popełnić.

Tu pozwolę sobie na dygresję, niejako historyczną. W Tivoli też była ruletka, nader uproszczona. Na wielkim kole nie latała kulka, tylko stalowy ząb terkotał po pionowych szpikulcach, zatrzymując się w końcu na jakimś numerze. Przypominało to chłopczyka, pędzącego wzdłuż parkanu i ciągnącego patyk po sztachetach, a obejrzeć można w każdej chwili w naszej Wielkiej Grze, na ekranie telewizora.

Sposób gry na przeczekiwanie pozwoliłam sobie opisać w utworze Wszystko czerwone.

No i tam też. Czwórka na przykład, nie wychodziła i nie wychodziła, ząb ją starannie omijał, za to jak wyszła, to parę razy z rzędu. W Tivoli zyskałam pierwsze okruchy wiedzy o prawie serii.

Zapomniałam powiedzieć, chociaż to chyba jasne samo z siebie, że nie ma zakazu gry nawet na wszystko razem, z całą tablicą włącznie. Można obstawiać czerwone i czarne równocześnie, aczkolwiek sensu to nie ma żadnego, parzyste i nieparzyste również, oraz tyle numerów, ile ich jest. I niektórzy tak robią, obstawiają całe pole, z tym że różnie, na jedne numery stawiają jeden żeton, na inne pół, na jeszcze inne po osiem, dziesięć i w ogóle tyle, ile regulamin pozwala. Potem objawia się te pół i wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle.

Gra się wyłącznie żetonami w różnych kolorach, każdy dostaje kolor dla siebie i łatwo mu zapamiętać, co obstawił, a przy tym nie ma wątpliwości, do kogo należy wygrana. Brązowe tego pana i nikt się pod tego pana nie podszyje. Wymiana gotówki na żetony odbywa się bezpośrednio u krupiera i nie trzeba latać do kasy, co znakomicie ułatwia szybkie przegrywanie większych sum.

Przy ruletce widywałam sceny wstrząsające finansowo.

Raz jeden taki grał w dzikim szale, jeszcze na stare pieniądze. Gotówkę wyrywał z kieszeni i obstawiał wprawdzie nie wszystko, ale za to drogo. Przegrywał koncertowo, za każdym obrotem kulki pozbywał się całości otrzymanych żetonów i tracił trzydzieści milionów. Jakąś taką miał normę, trzydzieści milionów za jednym zamachem, specjalnie policzyłam ze zwyczajnej ciekawości. Nie grałam na tym stole, spojrzałam przypadkowo, przechodząc, i zatrzymałam się, patrząc, co z tego wyniknie.

Sto osiemdziesiąt milionów stracił w moich oczach i wyraźnie było widoczne, że los go nie lubi. Zaczął go lubić czy nie, pojęcia nie mam, bo znudziła mi się ta zabawa i poszłam dalej, zająć się własnymi sprawami.

I odwrotnie. Grałam przy jednym stole delikatnie, przeważnie przegrywając, razem ze mną zaś grało, między innymi, dwóch Japończyków. Nie trzymali się określonych numerów, stawiali różnie najwyższe stawki i przychodziło im wszystko. Za każdym obrotem kulki wygrywali po trzydzieści pięć starych milionów, odwrotnie niż tamten pechowiec. Poniechali gry i odeszli natychmiast po pierwszej przegranej.

Osobiście przy ruletce doznałam cudu kilkakrotnie.

Zawsze grywam na zero. Racjonalnych przyczyn brakuje, grywam, bo lubię i tak mi się podoba. Sześć razy (liczę starannie) przytrafiła mi się identyczna sytuacja, która wyglądała następująco:

Po jakimś tam czasie zabawy zrobiłam się przegrana, opamiętanie nastąpiło, możliwe, że nawet miałam pieniądze, ale postanowiłam nie tracić ich więcej, a możliwe, że mi ich całkiem zabrakło. Przede mną leżały ostatnie żetony w ilości sztuk sześć. Co niby można zrobić z sześcioma żetonami? A, niech je diabli wezmą, zgarnęłam wszystkie i postawiłam na samotne zero.

No i zero wyszło.

Ja zaś z tego interesu wyszłam wygrana. Ochłonąwszy bowiem po wstrząsie, część wypłaty wzięłam nie w żetonach do gry, tylko w żetonach pieniężnych, grubszych, za które też można grać, ale trzeba przedtem upaść na głowę. Te pieniężne zdecydowałam się zaoszczędzić i, acz kusiło, już ich nie tknęłam. Sama się sobie dziwię.

Taka niezwykłość spotkała mnie, jak już zostało powiedziane, sześć razy w życiu.

Stoły ruletki są także różne z punktu widzenia chodzących numerów, o ile tak dziwnie można powiedzieć. Na ludzki język przekładając, na jednych to zero wychodzi częściej, na innych rzadziej albo wcale, na jednych chodzą czwórki i siódemki, na innych piątki i dwójki, a zależy to prawdopodobnie od krupiera. Krupier puszcza kulkę ręką, sam zaś jest istotą ludzką. Ludzkie istoty różnią się od siebie. Każdy bierze inny zamach, puszcza mocniej lub słabiej i rozmaicie ta kulka leci. Możliwe jednak, że istnieją jakieś odmienne, dodatkowe przyczyny, dla których na jednym stole co parę gier pojawia się takie, na przykład, 23, a na drugim tych dwudziestu trzech przez cały wieczór nie uświadczysz. Możliwe też, że któraś kulka lubi określone części koła.

Koło ma układ następujący:

O, 32, 15, 19, 4, 21, 2, 25, 17, 34, 6, 27, 13, 36, 11, 30, 8, 23, 10, 5, 24, 16, 33, l, 20, 14, 31, 9, 22, 18, 29, 7, 28, 12, 35, 3, 26.

Bywa, że rozmaicie puszczana kulka uparcie zatrzymuje się w tych samych rejonach, na przykład pomiędzy 17 a 11 i wtedy plącze się gęsto 27, albo pomiędzy 12 a 4 i wtedy mamy wielkie szansę na zero. Albo też wybiera sobie różne rejony koła w sposób fanaberyjny. W każdym razie rozmaite liczby lubią się powtarzać, tu takie, tam inne, a gracz może robić, co mu serce dyktuje. Nie rozum, rzecz jasna, rozum z hazardem nie ma nic wspólnego.

Mój rodzony syn grał kiedyś przez jeden wieczór na wszystkich stołach równocześnie, obstawiając po jednym żetonie wyłącznie szóstkę. I na żadnym stole ani razu mu ta szóstka nie wyszła. Światem liczb rządzą jakieś tajemnicze prawa.

Zważywszy grupowość gry w ruletkę, można ją wykorzystać na rozmaite sposoby.

Przy stołach, szczególnie tańszych, zazwyczaj panuje tłok. Wystarczą cztery osoby, żeby już sobie nawzajem przeszkadzały. W Marriotcie, i w ogóle we wszystkich naszych kasynach, egzystuje ruletka amerykańska, która tym się odznacza, że leci bardzo szybko. Jeśli nie pojawi się przerwa, wynikająca z wypłacania licznych wygranych, ledwo zdążymy obstawić swoje, o zastanawianiu się zaś w ogóle nie ma mowy. W dodatku gracze utrudniają sobie życie, bo ten co siedzi przy zerze* pcha się na 35, a ten przy trzydziestu pięciu kurczowo trzyma się dwójki. Krzyżują się nad stołem ręce i głowy, a krupier bez miłosierdzia ogłasza „koniec obstawiania!" Jest to rozrywka wysoce nerwowa i męcząca, w dodatku, przy wyższej frekwencji i zwiększonym tłoku, część społeczeństwa leży sobie wzajemnie na plecach i głowie, pcha łokieć w ucho, zrzuca okulary i niszczy fryzury. Okropność!

Za to pomyślmy, jakie wspaniałe szansę stwarza to podrywaniu!

Kasyno nie dla romansów zostało stworzone i nie seks tam wszyscy mają w głowie, ale zawsze może się przytrafić, że jedna jednostka drugiej wpadnie w oko. Dama to czy dżentelmen, ganc pomada, ówże tłok i sięganie numerów przez ludzkie głowy i plecy pozwala na kontakt fizyczny bezpośredni, co niekiedy znakomicie otwiera drogę uczuciom. Jeśli ktoś ma ochotę, proszę bardzo, osoba spragniona zawarcia lub zacieśnienia znajomości, przy ruletce napotyka warunki wręcz wymarzone, musi się tylko liczyć z tym, że, zyskawszy wzajemność, może stracić fart do gry.

Można przy niej także zdobywać doświadczenie ogólne.

Doświadczenie ogólne zaś wygląda następująco: Ma się akurat szczęście albo nie. Jeśli tak, zaczyna się od wygrywania. Co numer, to trafny i może to lecieć nawet bardzo długo. Fartownemu graczowi kupa żetonów coraz bardziej się zwiększa, coraz więcej dostaje w keszu, (dziwnie brzmi, ale tak jest. „W keszu poproszę" – wszyscy mówią) to znaczy w tych żetonach pieniężnych, przeważnie po milionie sztuka. (Starym milionie. Obecnie wartość żetonów keszowych doszła do pięciu tysięcy. Możliwe, że w chwili ukazania się tego utworu osiągnie dwadzieścia albo zgoła sto). Bogaci się jednostka, a zarazem rozbestwia, podnosi stawkę, szaleństwo z jednostki zaczyna tryskać, jeśli zdarzy jej się wyjątkowo nie trafić, w rozpędzie wali dalej i obstawia całą tablicę, bo co tam, tyle tego ma, że może sobie pozwalać ile chcąc.

No i ten rozpęd ją gubi. Dobra passa się kończy, czego rozbestwieniec nie zauważa. W przekonaniu, że to chwilowe, że dobra passa zaraz wróci, gra dalej ostro i w olśniewającym tempie traci wszystko, co wygrał. Po czym wyrywa z kieszeni następne...

Gorzej. Jeśli w takiej chwili zdecyduje się nagle jeden obrót kulki przeczekać, prawie w stu procentach jest pewne, że wyjdzie jego ulubiony numer, najwyżej przez cały czas obstawiany. Wówczas trafi go apopleksja.

A należało odejść w chwili pierwszej przegranej...

No dobrze, niech będzie, do trzech razy sztuka. Odejść po trzech przegranych.

Z dwojga złego już lepiej, jeśli zaczyna się od złej passy. Niedostatecznie jeszcze rozpłomieniony hazardzista, ponosząc pierwsze klęski, gra ostrożniej i taniej. Nie idzie mu i nie idzie. Zależnie od ilości przeznaczonych dla molocha pieniędzy powinien albo dać sobie spokój, zła chwila, nie-fartowny wieczór (czy też niefartowna noc, niefartowne południe, pora doby obojętna), zrezygnować z ulubionej rozrywki, albo też przetrzymać ten okres niefartu konsekwentnie. Ewentualnie zmienić stół i sprawdzić, co mu się przydarzy na innym.

Przetrzymywanie wypada najkosztowniej i może potrwać do uśmiechniętej śmierci, ale zawsze w końcu przychodzi chwila, kiedy zła passa się łamie i ten uparty zaczyna wygrywać. Może wygrać dużo, dlaczego nie, jeśli wywęszy nadejście dobrej passy i podniesie stawkę, zdoła odbić pierwsze straty i nawet wyjść do przodu, ale do tego trzeba mieć żelazne nerwy i psi węch. Zazwyczaj odbija trochę i na nowo popada w zapał, który może go zgubić.

Wszystko zależy od tego, czy zła passa jest zwykła, czy też jadowita. Na jadowitą jest tylko jeden sposób: przeczekać. Boże broń, nie przełamywać! Prędzej już sobie człowiek przełamie kręgosłup...

Zwykła zła passa natomiast żyje w zgodzie z dobrą i wymieniają się wzajemnie. Zakładamy zatem te zwykłą, przegrana leci, nie zniechęcać się, przebić przez pokłady szaleństwa i wydłubać z siebie okruch myśli, pograć inaczej, na kornery może, na splity, zmienić stół, zmienić obstawiane numery, spróbować tych nie bardzo lubianych i lekceważonych, w każdym razie grać niedrogo. Upragniona chwila nadbiegnie. Jeśli wówczas wykorzysta się dobrą passę, zysk nam wyrośnie błyskawicznie, staniemy się wygrani i mamy szansę przy wygranej pozostać, ponieważ pierwsze trudne chwile już nas zdążyły zaniepokoić. Nie tak od razu ogarnie nas szaleństwo, niepowodzenie wierci się w pamięci niczym owsiki i nakazuje umiar, koniec dobrej passy umiemy już przewidzieć. Odbiwszy się i wyszedłszy na plus, zdołamy podnieść się od stołu i zrobić krótką przerwę.

Kliniczny przykład działania owej passy spadł na mnie osobiście w Krakowie, w hotelu Forum.

Kasyno spodobało mi się ogromnie. Odkryłam tam automaty owocowe, wyrzucone z Grandu, i ogarnęła mnie wręcz tkliwość. Umówiona byłam tak, że miałam ze dwie godziny czasu. Dopadłam automatu połowicznie owocowego, działającego na podobnej zasadzie, i zaczęło mi na nim iść. Znaczy, ruszyła szczęśliwa passa. Byłam już całkiem nieźle wygrana i najwyraźniej w świecie leciałam do góry, kiedy oderwały mnie od przyjemności umówione osoby. No dobrze, wzięłam pieniądze (przypominam uprzejmie, że w kasynach wygrywa się żywe pieniądze), poszłam sobie, odpracowałam co należy, w tym elegancką kolację, po czym w rozterce wróciłam do kasyna.

Rozterka polegała na kolizji wiedzy z namiętnością.

Przerwana szczęśliwa passa nie wraca nigdy. Wiedziałam o tym doskonale, ale miałam straszliwą ochotę grać na tym automacie dalej, podobał mi się, wmówiłam zatem sama w siebie, że pojawi się tu jakiś wyjątek albo cud. Cudu, niestety, nie było, wyszłam z tego interesu przegrana. A mogłam, nikt mi nie zabraniał, pograć sobie na czymś innym...

Na tym dowcip polega. Przerwać pod przymusem złą passę, sama radość. Przerwać dobrą...

Może lepiej idźmy spać, a do gry powrócimy jutro.

Osobę postronną, która przerywa nam dobrą passę, mamy prawo strzelić w szczękę. Każdy sąd powinien nas uniewinnić.

Chciwość gubi każdego i jest to reguła, od której nawet nie ma wyjątków.

Załamanie jest szkodliwe.

Jeśli upatrzyliśmy sobie jakiś ulubiony numer i obstawiamy go uporczywie i wysoko, on zaś z jeszcze większym uporem nie wychodzi, tylko spróbujmy się zniechęcić. Dajemy mu spokój albo zamiast ośmiu żetonów stawiamy jeden, czy nawet pół, i zanim się zdążymy obejrzeć, proszę! Już jest! I też nas wtedy szlag trafi.

Ostrzegam: jeśli będziemy się go trzymać konsekwentnie, może nie wyjść nawet przez tydzień.

Podstawą sukcesu jest natchnienie.

Rzecz jasna, musi to być natchnienie dobrego gatunku. Nie takie, które każe nam nagle kupować akcje stojące na ostatnich nogach, wsiadać do pierwszego autobusu, który nam wpadnie pod rękę i który jedzie w nie znane nam bliżej okolice, całkiem gdzie indziej, niż chcemy, zjeżdżać z obcej autostrady w nieodpowiednim miejscu, grać na konia, który przyjdzie ostatni, i tak dalej i dalej. Mamy tu na myśli prawdziwe natchnienie.

Prawdziwe natchnienie objawia się w jednym błysku. Wpada nam w oko coś, jeden numer, nie dość że wpada w oko, to jeszcze zagnieżdża się w duszy. Pomyśleć nie zdążymy, a zresztą nie warto. Na rozum nie wierzymy w ten numer, nie ma on żadnego sensu ani też powodu, żeby wyjść, nie podoba się nam, nie grywamy na niego. Nie szkodzi, natchnienie wie lepiej. Jeśli tego numeru nie obstawimy błyskawicznie i grubo, naplujemy sobie potem w brodę i na buty.

Natchnienie każe nagle obstawić trzydziestkę, jedenastkę, czy tam coś innego. Pchnąć całą kolumnę żetonów na czarne. Czekać do ostatniej chwili i to postawić, co nam błysnęło z koła.

Prawdziwe natchnienie działa rzadko, ale za to wygrywa się na nie najwięcej.

Także traci...

Ośli upór jest jeszcze bardziej szkodliwy niż załamanie.

Widać jak byk, że na tym stole chodzi siedemnastka i okolice, a w charakterze odmiany występuje 23. Choćbyśmy się skichali na śmierć, czegoś takiego jak zero, 20 albo 32 nie osiągniemy. Ośli upór każe nam obstawiać swoje i tracić fortunę i rzeczywiście tę fortunę stracimy, jeśli nie zdołamy się opanować.

Co innego konsekwencja, a co innego ośli upór.

Istnieje pogląd, jakoby wszystko w ruletce zależało od krupiera, taki numer rzuci, jaki zechce. Możliwe. Grałam, i to nieraz, przy stole, gdzie antypatyczny i agresywny bucefał, nie wciąż ten sam, cóż znowu, powiedzmy – kilku różnych bucefałow – zarzucało krupierowi lub też krupier-ce świadomą złośliwość i wyrzucanie numerów dla nich niewłaściwych, gwałtownie domagając się poprawy. Tacy byli przyjemni, że na miejscu owych krupierów dołożyłabym wszelkich wysiłków, żeby przypadkiem nic na ich numery nie padło i niewykluczone, że oni byli podobnego zdania.

Krupier jednakże to też człowiek, a nie komputer. Nie wierzę w jego idealne trafianie pożądanego numeru, w okolicy to jeszcze, niewątpliwie jakąś określoną część koła potrafią osiągać, ale nie dokładnie upatrzone miejsce, przy głupio skaczącej kulce. Palec się takiemu opśnie, najdrobniejsze wahanie, drgnięcie i już ta zaraza leci gdzie indziej. Co nie przeszkadza, że przy dużej rutynie...

A diabli wiedzą, może tę zera sześć razy wyrzucili specjalnie dla mojej przyjemności? Żebym jeszcze miała za co trochę pograć? Nie ma przepisu, że wszyscy muszą mnie nie lubić!

Jednakże trzeba przyznać, że zdarzają się w tej ruletce zjawiska niepojęte. Jakiś czas temu „Twój Styl" postanowił zrobić reportaż z kasyna, posługując się przy tym autorką niniejszego. Autorka, jak widać, była w te klocki nieźle oblatana i bez trudu mogła symulować grę.

Symulować zaś należało, ponieważ zdjęcia można było robić tylko w chwilach przestoju kasyna, przed otwarciem, o świeżym poranku. Jeden krupier przyszedł wcześniej, obie z panią redaktor dostałyśmy dowolną ilość żetonów i kulka ruszyła.

Żywiłam głębokie przekonanie, że będziemy trafiać raz za razem, skoro nic nam z tego nie przyjdzie, tymczasem wręcz przeciwnie. Krupierowi, zważywszy pełen brak strat i zysków, było idealnie wszystko jedno i rzucał jak popadnie, my obie obstawiałyśmy przeszło pół tablicy, bo co nam szkodziło, a mimo to nie trafiłyśmy ani razu. Żadna z nas. Fotoreporter kotłował się długo, gra leciała ostro i nic. Ani cienia sukcesu!

Zdumiało mnie to niezmiernie. Jak wiadomo, można odgadnąć nawet sześć numerów toto-lotka, pod warunkiem, że się na nie wcale nie zagra. Jeśli gra jest symulowana, wygrana powinna być potężna, tak się bowiem objawia złośliwość losu, a tu chała denna. Co to mogło oznaczać?

Może po prostu ruletka jest całkowicie nieobliczalna...?

* * *

Ogólnie biorąc, emocje są meczące i sam nasz organizm niekiedy pragnie odpoczynku. Może mu go dostarczyć

BLACK-JACK

Black-jack...

Kto nigdy w życiu nie grał w oko?

Jednostki jakieś dziwne, może z tych rodzin, które w zaraniu zajęły się brydżem, co może je jako tako usprawiedliwić. Reszta dziwi mnie ogromnie.

Na czym black-jack, czyli 21, czyli oko, polega, wszyscy wiedzą. Tu bankier, tu my. Dostajemy kartę i natchnieniem wiedzeni (wydaje nam się, że rozumem, ale to złudzenie), deklarujemy stawkę. Bankier też dostaje kartę. Prosimy o następną, a celem naszym jest uzyskanie sumy punktów, zbliżonej do liczby 21.

Dwa to dwa, siedem to siedem, a każda figura oznacza dziesięć. Posiadamy zatem piątkę, szóstkę, razem jedenaście i strasznie chcemy dziesiątkę, damę, waleta, zdobędziemy te 21, tymczasem przychodzi czwórka. Mamy piętnaście. Rany boskie, co robić?! Zostać na tych piętnastu? Idiotyzm, możemy liczyć tylko na furę u bankiera, przekroczone 21 oczywiście przegrywa, ale on sobie uzbiera bodaj 17 i jak wyglądamy? Jak pół tego... jak mu tam... no, pośladka... lufcikiem.

Zatem niech będzie, jeszcze jedną...

No i raz: przychodzi szóstka, mamy 21!

Dwa: przychodzi dziewiątka, możemy się wypchać.

Trzy: przychodzi dwójka i znów szarpie nami rozterka.

Osoby doświadczone, a przy tym bystre matematycznie, wyliczają sobie mniej więcej, co już przyszło z tych sześciu talii, małe czy duże, czego pi razy oko można się spodziewać, wedle tych prognoz żądają karty albo nie. Osoby roznamiętnione, których istnieje przygniatająca większość, postępują rozmaicie, zależnie od rodzaju szału, jaki je ogarnia.

W black-jacka grywam, kiedy chcę sobie jeszcze posiedzieć w kasynie wypoczynkowo. Uważana jestem przy tej grze za idiotkę szczytowej klasy i coś w rodzaju dopustu bożego.

Można w tym black-jacku stosować rozmaite modyfikacje, a także wygrać półwytrawnego szampana. Zważywszy, iż takiego szampana lubią niektórzy z moich przyjaciół...

Na szampana potrzebne są trzy siódemki. Za pierwszym razem, kiedy mi te trzy siódemki przyszły, byłam zdumiona i zaskoczona. Za drugim już dopuszczałam taką możliwość. Za trzecim, uzyskawszy dwie, powiedziałam bezczelnie i zuchwale:

– Poproszę trzecią.

I trzecia siódemka przyszła, co, między nami mówiąc, zdumiało mnie niezmiernie. Przy czwartej okazji zaczęłam to uważać za wydarzenie nagminne i naturalne, po czym życie wyprowadziło mnie z błędu.

Nie czepiam się szampana, szczególnie iż półwytrawnego nie znoszę.

Szczególną cechą black-jacka są poglądy graczy.

Istnieje przekonanie, że gracz przed, to znaczy biorący karty wcześniej, ma wpływ na ciąg dalszy. Pewna słuszność w tym jest. Weźmie taki jeszcze jedną kartę, zachapie waleta, a nam przyjdzie upragniona piątka. Zachapie, parszywiec, piątkę, a nam przypadnie idiotyczny walet, czyniący furę. Zabić kretyna! Nie dziwię się specjalnie dżentelmenowi, który mnie zelżył w owej rozgrywce o Rio de Janeiro, widocznie nie widział możliwości udania się tam samodzielnie, za fundusze własne.

Pogląd, jakoby umiejętność liczenia kart i pamiętania, co zeszło, miała dopomagać w grze, osobiście uważam za błędny z przyczyn następujących:

Po pierwsze, w tych sześciu taliach, którymi operuje krupier, znajduje się wszystkiego po 24 sztuki. 24 asy, 24 dwójki, 24 ósemki i tak dalej. Jednostka przeciętna może ostatecznie, nawet w ferworze gry, upatrzeć sobie i zapamiętać te szampańskie siódemki, przy nich jeszcze i asy, niezbędne do premiowanej kombinacji, ostatecznie może nawet damy albo na przykład piątki, o ile ma do nich akurat stosunek osobisty, ale z całą resztą rychło się pogubi, szczególnie przy szybkiej grze. Bezskuteczne usiłowania zaś tylko jednostkę zdenerwują i zbiją z pantałyku.

Po drugie, nie cała pula kart bierze udział w grze, część ich zostaje w zasobniku, zwanym fachowo butem. Nawet gdybyśmy mieli w sobie komputer, lub też nadprzyrodzone zdolności, to też nie zgadniemy, co w tym bucie zostało. Załóżmy, że w ciągu wszystkich dotychczasowych rozdań zeszła tylko jedna dwójka, oczekujemy zatem pod koniec małych kart, bo, do licha, gdzieś te brakujące 23 dwójki muszą się plątać, tymczasem chała, przypadek sprawił, że tkwią w bucie. I już możemy się potężnie narwać.

Po trzecie, niech będzie, że liczymy jak szaleńcy, żaden komputer do pięt nam nie sięga, wszystko wiemy, nie pojawiły się jeszcze trzy walety, pięć asów, brakuje czterech piątek, trzech dziesiątek, trzech trójek... Dużo nam przyjdzie z tej wiedzy, skoro i tak pojęcia nie mamy, co tam właśnie do nas idzie, brakująca trójka czy brakujący walet. Czyli również do bani.

Z dwojga złego już lepiej grać na duszę.

Osobiście byłam świadkiem, a także ofiarą, układów następujących:

Miałam 17 punktów drobnymi, to znaczy dociągnęłam do tych siedemnastu samymi małymi kartami i zawahałam się. 17 jest to liczba bankiera, jeśli ma mniej, chociażby nawet 16, obowiązany jest ciągnąć dla siebie dalej, jeśli ma 17, musi przestać. 17 bankierowi wychodzi dość często, moje siedemnaście zatem w najlepszym wypadku da remis, chyba że bankier dostanie furę, za dużo, przekroczy 21. Z drugiej znów strony tych małych kart zeszło już kolejno chyba ze siedem, jeśli nie więcej, na logikę zatem powinna wreszcie pojawić się duża, która mnie dobije. Brać...? Nie brać...?

Zrezygnowałam. Następną kartą okazała się czwórka. Gdybym ją wzięła, miałabym 21. Źle o sobie pomyślałam, może nawet bardzo źle, i tę grę oczywiście przegrałam, bo krupier dostał 18.

I odwrotnie. Chociaż nie, prawie tak samo. Znów szły małe karty i znów spodziewałam się dużych, rozłożyłam dwa otrzymane asy na dwie gry z nadzieją, że do każdego przyjdzie mi jakaś figura albo chociaż ósemka czy dziewiątka. A skąd, przyszła dwójka i trójka. Rzecz jasna, też przegrałam.

„Odwrotnie" dotyczyło faceta obok mnie. „Same duże", pomamrotał pod nosem, „musi być mała!" Miał 15, poprosił o jeszcze jedną i dostał dziesiątkę.

Na własne oczy widziałam sześć asów, idących pod rząd. Całe serie małych i dużych, oraz mieszaninę kompletną. Black-jacki jeden za drugim na tym samym polu, choćby człowiek nie wiem, co robił, otwierał sobie nowe pole, wycofywał się z jednego, ciągnął głupio albo nie ciągnął wcale. Nie było siły i cześć.

W żadne reguły nie wierzę.

Doświadczeni i rasowi gracze na ogół zatrzymują się na małej ilości punktów, bywa, że nawet na dwunastu, licząc na furę u bankiera. Muszę przyznać, że nawet na tym całkiem nieźle wychodzą.

Black-jack w gruncie rzeczy jest grą spokojną, można tu odpocząć po pośpiesznych emocjach, a do tego przegrywa się przy nim jednak w znacznie wolniejszym tempie. Podobno można także nawet wygrać, co stwierdziła jedna moja przyjaciółka, uwielbiająca oko od urodzenia. Wyszła z niego wygrana pięćdziesiąt tysięcy starych złotych, więc możliwe, że mówiła prawdę.

No owszem, widziałam kilku różnych, odchodzących od stołu black-jacka z dużymi pieniędzmi w ręku, uparcie jednak uważam to za fakt wyjątkowy, co bierze się z doświadczeń wczesnej młodości. Grywałam wówczas w oko zwyczajnie, między ludźmi, bo o istnieniu kasyn wiedziałam wyłącznie z lektur, gra miała charakter towarzyski, acz bywało, że mocno rozżarty, i bankierem zostawał każdy kolejno. Do zmiany dochodziło na „stuk", czyli potrójną wysokość puli, i bankier z reguły zgarniał najwięcej. Skoro zatem nie mogę być bankierem, wygrana wydaje mi się nader wątpliwa...

KASYNA JAKO TAKIE

Nie dam głowy, czy wszędzie, ale w takim na przykład Marriotcie osobny rozdział stanowią pożyczki.

Dzielą się na dwa rodzaje. Jedne mają charakter prywatny, drugie wręcz przeciwnie. Gracze znający się wzajemnie, co prawda głównie z twarzy, a niekiedy tylko z imienia, pożyczają jedni drugim bezinteresownie, z dobrego serca i pełnego zrozumienia. Mniej więcej wiadomo, kto tu bogaty, a kto biedny, ale nie jest to kryterium zasadnicze. Osoby mniej zainteresowane grą pożyczają, powiedzmy sobie wprost, profesjonalnie, na procent. Są to istoty dla prawdziwych hazardzistów bezcenne, służą ratunkiem w chwilach, kiedy przymusowa rezygnacja z dalszej gry mogłaby przyprawić delikwenta o wstrząs nieodwracalny, i bardzo możliwe, iż owe rzekome pijawki niejednego już uratowały od zguby zdrowotnej.

Finansowej raczej nie. Jak nie idzie, to nie idzie...

Dla porządnego hazardzisty jednakże zguba finansowa stanowi miętę z bublem i wszystko dla niej poświęci.

W obu rodzajach istnieje jedno zasadnicze prawo: oddawać w terminie.

Ktoś, kto pożyczył i nie oddał, może się pożegnać z nadzieją, że jeszcze kiedykolwiek od kogokolwiek cokolwiek uzyska. Jest skończony. Chyba że przyszedł we właściwej chwili, powiedział co trzeba i uzyskał prolongatę, tu bezinteresowną, tam oprocentowaną. Drugiego terminu jednakże musi dotrzymać bezwzględnie, inaczej przestaniemy z nim rozmawiać i będzie musiał żyć na własny rachunek.

Obejrzałam dość porządnie kasyna w następujących miejscowościach:

Warszawa, Kraków, Wrocław, Szczecin, Deauville, la Baule, Biarritz, St. Jean-de-Luz, Setę, Nicea, Monte Carlo, Mentona, Aix-en-Provence, Forges-les-Eaux, Enghien, Ba-den-Baden, Wiedeń.

Na kasyno w Cannes popatrzyłam wyłącznie z wierzchu, ponieważ trafiłam tam akurat na otwarcie festiwalu filmowego i o zaparkowaniu gdziekolwiek w ogóle nie było mowy.

Wszystkie owe kasyna wyglądają podobnie. Mają część jarmarczną i część salonową, przy czym do części jarmarcznej wchodzi się za darmo, salonowa zaś jest płatna. W jarmarcznej znajdują się automaty.

Stwierdziłam tam to samo zjawisko co i u nas, mianowicie największym powodzeniem cieszą się automaty pokerowe, z dżokerem, najtańsze. Te po dwa franki z reguły są oblężone, po pięć zajęte zwyczajnie, po dziesięć i po dwadzieścia czekają na klientów. Zważywszy, iż przy grze po dwa franki też można się spłukać doszczętnie, nie do pojęcia jest ślepota rozmaitych zarządów i dyrekcji, które nie widzą własnej korzyści i nie zwiększają ilości tych najbardziej upragnionych. W Nicei cały tłum siedział przy stoliczkach z boku, roziskrzonego wzroku nie odrywając od pleców szczęśliwych graczy po dwa złote. Pardon, chciałam powiedzieć, franki.

Ogólnie biorąc jednakże tych automatów stoi tam zatrzęsienie, bez porównania więcej niż u nas, i wszędzie znajdują się zespoły, komasujące wygraną, tak jak te nasze z jajkami. Powodzeniem dorównują prawie pokerowym, czemu trudno się dziwić, skoro nad głowami graczy leci kusząca suma pół miliona franków, albo nawet lepiej.

Część salonowa wygląda zupełnie od naszej odmiennie.

Z reguły zajmuje całe piętro, składa się z licznych komnat rozmiaru nawy kościelnej, wystrój posiada wielce nobliwy, otwierana bywa później i we wczesnych godzinach wieczornych robi dosyć głupie wrażenie. Czynne są dwa, najwyżej trzy stoły ruletki, reszta zieje pustką i martwotą, do tych dwóch stołów zaś nie można się docisnąć. Oblężone przez graczy. Dlaczego, widząc tłok, nie uruchomią większej ilości stołów, Bóg raczy wiedzieć.

Za to mają grabki krupierskie do publicznego użytku. Są to długie drągi z poprzeczką na końcu i każdy może swoje żetony własną ręką popchnąć w dal. Może je także podrzucać krupierowi, wykrzykując swoje życzenia i praktykuje się tę metodę znacznie częściej niż u nas, zapewne z racji tłoku. Krupierzy operują grabkami z cyrkową wręcz zręcznością, ale i zwykły człowiek zdoła się nimi posłużyć.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю