Текст книги "Hazard"
Автор книги: Joanna Chmielewska
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 8 страниц)
Nie, co ja piszę, jaki znowu chaos, pomyliło mi się ze stworzeniem świata. Na początku było tak, że primo: zamieniało się w kasie pieniądze na żetony, żetony były po tysiąc złotych na stare pieniądze... a otóż proszę, jak zawodna jest pamięć ludzka, szczególnie skażona sklerozą. Nie wykluczam, że do jednych były po tysiąc, do innych po dwa tysiące, a do niektórych tylko po pięćset złotych. W każdym razie z całą pewnością uzyskiwało się je z kasy. Secundo: prawie wszędzie stały stołki i można było grać luksusowo. Tertio: brakowało bufetu, ale na szczęście restauracja Grandu znajdowała się pod ręką. Po piwo lub też inny przyjemny napój leciało się do kelnera. Quarto: w przeciwieństwie do Tivoli, żaden automat nie wysypywał całej wygranej. Bezpośrednio płacił tylko do pewnej wysokości, w razie większego sukcesu warczał, brzęczał, grał melodyjkę, dla wszystkich graczy upojną, migotał światełkami i nie pozwalał grać dalej. Musiał przyjść technik z obsługi (może zresztą on był magistrem, albo zgoła miał doktorat, bez znaczenia, w kasynie, robił za technika i cześć), odblokować maszynerię, zabezpieczyć wygraną i przynieść z kasy pieniądze. Względnie dać kwit wygranemu, który odbierał sobie forsę osobiście. Quinto: stały tam już wtedy automaty pokerowe.
Automaty bowiem są nader rozmaite. Różnorodność wcale nie polega już na tym, czy się szarpie, czy prztyka, bo szarpanie przy elektronicznych uległo całkowitej zagładzie. Rzecz w obrazku, który pokazuje się na ekranie.
Najprostsze, od tych starych, mechanicznych poczynając, pokazywały rozmaite śliwki, pomarańcze, czereśnie, arbuzy, krótko mówiąc witaminy, a oprócz nich dzwonki, oraz widok najbardziej wytęskniony, trzy siódemki albo trzy bary. Bary były wówczas pojedyncze, później dopiero pojawiły się podwójne i potrójne i wygląda to tak:
BAR BAR BAR
albo:
BAR BAR BAR BAR BAR BAR
albo:
BAR BAR BAR BAR BAR BAR BAR BAR BAR
Monotonne raczej. A jednak upragnione!
Rzecz oczywista, ta ostatnia kombinacja była (i jest) najcenniejsza, ponieważ zawsze dawała najwyższą wygraną. Z drugiej strony zrobiło się to całkiem nudne, nastąpiła bowiem zmiana, ilość owoców ograniczono do jednego rodzaju i w rezultacie po ekranie latają samotne czereśnie i samotne bary. Widok dość otępiający. Doszła, owszem, pewna atrakcja, ale o tym za chwilę.
Za to automaty nieco bardziej skomplikowane jęły stopniowo prezentować coraz większe urozmaicenie. Na ekranie pojawiły się tęcze, widoczki, rogi obfitości, różne łebki, to ludzkie, to zwierzęce, maski, wory pieniędzy, klejnoty i diabli wiedzą co jeszcze. Niektóre kombinacje dają specjalną premię, ciężko się w tym połapać, szczególnie w obcym języku, aczkolwiek w takim, na przykład, Tivoli, do którego uporczywie wracam z racji najdoskonalszej znajomości miejsca, jeden rodzaj automatów może ustawić prosty i zrozumiały napis: TIVOLI TIVOLI TIVOLI. I to daje premię największą.
Owoce przeszły na takie coś, od czego można dostać oczopląsu...
Normalny, prosty automat płaci za to, co się ustawi na środkowej linii, a widoki na górnej i dolnej mogą najwyżej szarpać za serce i powodować zgrzyt zębów. Gra się jednak jednym żetonem, pojedynczą stawką. Taki drań owocowy natomiast tym się odznacza, że płaci na liniach ośmiu: trzy w poziomie, trzy w pionie i dwie na skos, a w dodatku na niektórych można grać od lewej i od prawej. W ten sposób pojedyncza stawka przekształca się w szesnastokrotną, gwarantowane jest bowiem, że bezduszne bydlę tam zapłaci, gdzie człowiek nie gra. Po czym człowiek dostanie zawału.
No i te pokerowe, ukochane przez karciarzy!
Na ekraniku, jak sama nazwa wskazuje, ukazują się karty. Pięć sztuk, jak do pokera. Wygrywają dokładnie te same kombinacje, co przy prawdziwym pokerze, dwie pary, trójka, kareta i tak dalej. Najbardziej interesujące i pożądane dodatkowo posiadają dżokera, który, normalnie, jak w kartach, zastępuje każdą z nich, dzięki czemu istnieje szansa na układ, w prawdziwym pokerze raczej nie spotykany. Jest to mianowicie tak zwana piątka, kareta z dżokerem. Każdy gracz marzy o niej z zaciśniętymi zębami.
No i, jak w pokerze, karty można wymieniać. Prztykiem na małej konsoletce zatrzymuje się te użyteczne i drugim prztykiem wymienia niepotrzebne. Jest to zasada generalna, przy czym większość automatów zatrzymuje te użyteczne sama z siebie. Nie zawsze zgodnie z natchnieniem gracza, ale to już drobnostka, można głupią decyzję maszynerii skorygować.
W Grandzie pierwotnie stały automaty bardziej ugodowe, same z siebie nie zawracały głowy, hazardzista musiał o swoje karty dbać osobiście...
Zaraz, chwileczkę. Zanim co, należy wspomnieć o dublowaniu, możliwości upiornej, która wcale nie wiem, czy już kogoś nie wpędziła do grobu.
Podsuwały ją, tę możliwość, prawie wszystkie automaty bardziej skomplikowane, owocowe i, oczywiście, pokerowe. Była... nie żadne była, tylko jest, można powiedzieć istnieje na bieżąco... dwojakiego rodzaju: czerwone-czarne i małe–duże, z tym że małe-duże też jest dwojakiego rodzaju. Zacznijmy od prostszego.
Rozparzony i chciwy szaleniec z okrzykiem w głębi duszy: Audaces fortuna iuvat! przyciska specjalny guzik na dublowanie, to znaczy podwajanie wygranej. Na ekranie pokazuje mu się karta grzbietem do góry i mrugają pod nią dwa guziki: „red" i „black". Co to znaczy, wszyscy wiedzą, a jak kto nie wie, niech zajrzy do angielskiego słownika. Szaleniec przyciska guzik, jak mu serce dyktuje, i trafia albo nie. Przyciśnie, dajmy na to, czerwone, karta się odwraca, jest czerwona, wygrał, już ma swoje podwójnie, przyciska drugi raz, znów trafia, już ma poczwórnie, przyciska trzeci i chała. Wybrał czarne, a tu karta czerwona, skusił, stracił wszystko. Głębia duszy szepcze zgryźliwie: „Chytry dwa razy traci".
Tak wygląda dublowanie na czerwone-czarne.
Małe-duże polega na tym, że:
albo pojawia się zakryta karta, zazwyczaj z boku ekranu, i znów mrugają dwa guziki: „smali" i „big". Małe jest wszystko poniżej siódemki z asem włącznie, bo as tu robi za jedynkę. Duże wszystko od ósemki w górę, a siódemka różnie, albo dla bankiera i traci się na nią wszystko, albo neutralna i trzeba ją po prostu przeczekać. Z drżeniem serca ofiara prztyka, a dobrze jeszcze, jeśli jest to automat, który pokazuje poprzednie karty i widać z nich, co chodziło, małe czy
e. A i tak nie musi trafić; albo też pojawia się pięć kart, z których odkryta jest pierwsza i w pozostałych czterech należy znaleźć większą od niej. Istna radość, jeśli tą pierwszą okazuje się as, albo nawet król, dżoker zaś, jak łatwo zgadnąć, oznacza bezapelacyjny przepadek mienia, bo drugim talia nie dysponuje. Niekiedy jednak tą pierwszą jest dwójka i wtedy trafić na drugą dwójkę to już sztuka dla wyjątkowo fartownych.
Trafienie na kartę równorzędną pozwala na powtórzenie dublowania. No i za tym drugim razem podłe ścierwo na froncie ustawi, na przykład, asa...
Z powyższego wyraźnie wynika, że jednak lepsze jest czerwone-czarne, nie wyklucza bowiem wygranej z góry i rezultat pozostawia natchnieniu. W Grandzie pieniły się wszystkie rodzaje.
No to wreszcie bierzemy się za ten Grand.
A, nie, jeszcze nie. Należało może na samym początku powiedzieć, że wszystkie automaty, jak leci, od najprostszych do najbardziej skomplikowanych, odznaczały się, odznaczają i zapewne będą odznaczać do końca swego istnienia jedną wspólną cechą o konsystencji granitu. Mianowicie płacą seriami.
Już w Tivoli wiedziała o tym każda, najgłupsza nawet, baba. Taki podlec nie daje i nie daje, osoba bezrozumna zniechęci się, wpakuje w niego fortunę i nie wytrzyma, odejdzie. Można się założyć o wszystkie pieniądze świata, że osobie następnej pacan wstrętny natychmiast zacznie płacić. Regułą jest niemal, iż zniechęcenie następuje dokładnie na krawędzi wygranej, a wyjątki potwierdzają tylko czarną passę.
I odwrotnie. Automat płaci jak szaleniec, gracz w upojeniu w dostatki opływa, skarby Sezamu migają mu w oczach, pcha się dalej maksymalną stawką. Można się założyć jak wyżej, że straci wszystko, bo żaden automat nie płaci bez przerwy, chyba że zepsuty.
Sztuką największą i wręcz nieosiągalną jest odejść we właściwej chwili. Nikt nie mówi, że na zawsze, cóż znowu, to by już przekraczało normalne ludzkie siły. Ale odczepić się od tego jednego i znaleźć sobie drugi, albo pograć w cokolwiek innego, a ten jeden niech podpędzi do przodu jakaś pechowa ofiara.
No i właśnie w tym Grandzie...
Tak oto postąpiłam, zastosowałam się do własnych rad i własnej wiedzy. Z wysiłkiem, bo z wysiłkiem, ale jednak. Wygrana byłam niewąsko, automat płacił, jakby mnie nagle pokochał, po pokerze i kolejnej karecie pomyślałam rozsądnie, że czas mu dać spokój. Parę gier bez rezultatu, skończyło się eldorado, teraz już długo nie da nic. Zostawiłam drania i poszłam sobie gdzie indziej, odwracając się nawet plecami do niego, tak że straciłam z nim wszelki kontakt.
Nie minął kwadrans, kiedy przyleciał do mnie życzliwy kibic.
– No i po co pani odeszła? – spytał potępiającym szeptem. – Wysypał trzy pokery i dwie karety! I jeszcze sypie!
No i masz! A czy to człowiek jest Duchem Świętym?
Miałam też sytuację odwrotną. Grałam na automacie > owocowym, a było ich tam kilka, cztery czy pięć, może nawet
sześć. Trafiłam same pomarańcze...
(Niezmiernie trudno udzielać takich informacji kompletnemu laikowi. Fachowiec zrozumie od razu, laikowi trzeba
dodatkowo wyjaśnić, że jeśli na dziewięciu polach na ekranie ustawi się dziewięć sztuk jednakowych owoców, względnie| dzwonków, barów czy czegoś tam innego, oznacza to dużą, i czasem nawet bardzo dużą wygraną. Pomarańcze akurat były najtańsze, ale też niezłe.)
Wiadomo było, że po całej tablicy pomarańcz on już naprawdę nic nie da, przeniosłam się zatem od razu do takiegoż automatu obok. Pięć minut przeleciało i rąbnął mi całą tablicę śliwek. Przeniosłam się do następnego, na co mogłam sobie pozwolić, bo akurat nie było tłoku i automaty stały wolne. Zanim się zdążyłam obejrzeć, już miałam kolejną tablicę pomarańcz. Znów się przeniosłam i w ten sposób ograłam owego wieczoru cztery automaty, a co zrobiłam potem, nie pamiętam. Zapewne poszłam do domu, bo w ogóle było późno i stąd pochodził luz towarzyski. Nawet kibiców nie miałam.
Przy okazji należy zauważyć, że kibice, ogólnie biorąc, stanowili plag? Grandu.
Po pierwszym, chyba nawet dość długim okresie atmosfery eleganckiej i wytwornej namnożyło się tam, uczciwie mówiąc, hołoty. Nasz lumpenproletariat, złożony de facto z ludzi pracy, dzielnie zaczął konkurować z jakimś towarzystwem, którego pochodzenia nie umiałam odgadnąć. Wielkie, grube chłopy, hałaśliwe potwornie, brutalne, agresywne, rozpychające się, ryczące do siebie wzajemnie obcym językiem, dostatecznie charczącym i bełkotliwym, żeby go nie można było rozpoznać, diabli wiedzą, czy to arabski, turecki, węgierski, czy jeszcze coś innego. Europą w każdym razie nie zalatywał. W dodatku byli brudni, a jeśli nawet któryś przypadkiem był czysty, też na brudnego wyglądał. Wonie roztaczali niekoniecznie kwiatowe i zagarniali dla siebie całe kasyno. Dokładka w postaci naszych kochanych chłopców w rozmaitym wieku, operujących językiem nader monotonnym, stwarzała atmosferę nie do przyjęcia i zniechęcała do bywania w lokalu ludzi mniej więcej normalnych, o ile oczywiście hazardzistów można nazwać normalnymi ludźmi.
Z tych to właśnie sfer rekrutowali się kibice, leżący graczom na plecach. Owe grona, tak nasze, jak obce, były nieznośnie towarzyskie, na jednym automacie grywało ich trzech, a czasem nawet pięciu, i rozpychali się bez opamiętania, bo automaty z natury są jednoosobowe i miejsca przy
nich było dosyć akurat na jedną ludzką sztukę, a nie na całą pielgrzymkę. Który nie mógł się dopchać, ten się gapił na innych, wydając okrzyki, czyniąc liczne komentarze i próbując udzielać rad.
Na dwa tysiące graczy może jeden znajdzie się taki, który lubi asystę. Na ogół każdemu cierpnie skóra na plecach, a to chciwe oko z tyłu wytrąca z równowagi. Grać człowiek pragnie w skupieniu, niejako intymnie, szczególnie jeśli usiłuje posługiwać się natchnieniem, a przy tym mu nie idzie, zastanowić się czasem, jakieś sztuki magiczne zastosować, i od tego kibica za plecami cholery można dostać. A bywa, że parszywiec niefart przynosi. Nie mówiąc już o tym, że rzadko kto jest aż tak uspołeczniony, żeby osobom obcym dostarczać rozrywki za swoje własne pieniądze.
Jednostki kulturalne primo przyglądają się dyskretnie, a nie nachalnie, secundo zaś na uprzejmą prośbę, żeby całkiem przestały, przepraszają i idą gdzie indziej. Kibice w Grandzie awanturowali się i gapili, eksponując swoje prawa, jako goście kasyna. Nie docierało do nich, że aktualny użytkownik automatu wrzuca do maszynerii żywą gotówkę i, jako osobiście zainteresowany finansowo, ma co najmniej prawo do świętego spokoju. Chcieli patrzeć i mieć zabawę, a forsę niech traci tamten głupek. Dochodziło do scen wysoce niesmacznych i w rezultacie kasyno w Grandzie znalazło się na prostej drodze do ordynarnej speluny.
W dodatku opisani wyżej dżentelmeni, wszyscy w czambuł, jak jeden, walili w te automaty pięścią z całej siły, a sił mieli dużo. Zaraz następnym ich krokiem powinno być przyniesienie ze sobą siekiery. Przyciski na normalne prztykniecie wcale już nie reagowały. Dziwiło mnie osobiście, dlaczego obsługa kasyna na to pozwala, dlaczego ich nie wyrzuci, jakim cudem w ogóle ich wpuszcza, spróbowałam to wyjaśnić i cóż się okazało?
Otóż dowiedziałam się poufnie, iż były to mafie, jakieś turecko-rusko-arabsko-cygańskie, upiększone naszymi rodzimymi, które karcącej ich obsłudze solennie przyobiecały zwyczajne kęsim. Z zapałem posuwając się do rękoczynów, wypracowały sobie ciepłe gniazdko, w którym mogły robić, co im się podobało. Obsługa chciała jeszcze trochę pożyć i nikt jakoś nie miał serca do renty inwalidzkiej, godzili się zatem z sytuacją, pełni wstrętu i czarnych przeczuć.
Czarne przeczucia na szczęście się nie sprawdziły.
Porzuciłam w owym czasie Grand, bo nie byłam obsługą i nie musiałam tej rozrywki wytrzymywać, zanim to jednak nastąpiło, przeżyłam tam jeszcze kilka pięknych chwil.
Gracze, jak wszędzie, po większej części znali się z twarzy. Grywał koło mnie jakiś taki, dość młody, nawet przystojny, sympatyczny i z wąsami. Któregoś dnia przegrał, ja zaś akurat byłam wygrana, pożyczyłam mu zatem jakąś sumę, zdaje się, że pięćdziesiąt tysięcy na stare pieniądze. O wymianie jeszcze wtedy nie było mowy. Oddał dług uczciwie i w terminie, wobec czego po jakimś czasie pożyczyłam mu ponownie. Znów oddał. Za trzecim razem postąpił nieco inaczej, ale wciąż elegancko, przyszedł i przeprosił, że nie odda, bo nie ma z czego i w dodatku nawet się odegrać nie może, bo nie ma na grę.
Z własnej inicjatywy pożyczyłam mu więcej i nie dlatego, że zwariowałam, tylko chciałam się go pozbyć. Sympatyczny, nie sympatyczny, nie mogąc grać, siedział mi nad głową, co mnie, jak zwykle, okropnie denerwowało, a wiedziałam wszak doskonale, że uzyskawszy pieniądze, natychmiast sobie pójdzie. Co też nastąpiło.
Nie miał fartu, dopożyczyłam mu zatem jeszcze trochę i w rezultacie zrobiło się z tego dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Takie rzeczy człowiek pamięta. Usiadłam przy automacie owocowym, porzuciwszy pokerowy, on zaś grał przy innym pokerowym za moimi plecami. Usłyszałam nagle jakieś okrzyki, ściśle biorąc jeden okrzyk, tak w narodzie powszechny, że nawet nie warto go cytować, odwróciłam się i ujrzałam na jego ekranie dużego pokera. Rzadka rzecz, główna wygrana. Okrzyk zaś spowodowany był nie euforią, tylko rozpaczą, grał za jeden żeton, a mógł grać za dziesięć, pół miliona zamiast pięciu!
Za chwilę przyleciał do mnie.
– Pani jest hazardzistka, sama pani mówiła – rzekł nerwowo. – Idzie pani na taką kombinację? Ja to zdubluję. Jak wyjdzie, mamy po pół bańki, jak przepadnie, obydwoje tracimy. Jestem pani winien dwieście pięćdziesiąt, ma pani podwójnie albo wcale. No?
Nie byłabym sobą, gdybym się nie zgodziła. Zaproponował jeszcze, żebym to ja znalazła tę większą od pierwszej odkrytej, bo był to automat, który dublował na zasadzie duże-małe. Odmówiłam z krzykiem i zapowiedziałam, że nawet patrzeć nie będę, ale jednak podglądałam jednym okiem. Facet miał już wokół siebie cały tłum kibiców, każdy chciał zobaczyć nie dość, że dużego pokera, to jeszcze dublowanie, szaleństwo, ryzykować pół miliona! Ostrzegali go dziko i namiętnie, ale nie dał się złamać, zakrył ręką tę pierwszą kartę i rąbnął w byle który guzik.
Nim jeszcze oderwał rękę, już było wiadomo, że trafił, bo automat wydał z siebie optymistyczne dźwięki i krzyk radosny podniósł się dookoła. Wydłubał króla, okazało się, że pierwszą kartą był walet, gdyby go zobaczył, być może ze zdenerwowania wybrałby źle. Król był jedyny wyższy od waleta, pozostałe karty były mniejsze.
Oddał mi natychmiast moją połowę i prawie się zaprzyjaźniliśmy, co nie przeszkodziło późniejszym pożyczkom, po których się zmył z horyzontu i w ostatecznym rezultacie te pół miliona został mi winien do dzisiejszego dnia. Metodę przy tym zastosował dość prostą, mianowicie znikł z Grandu
na tak długo, że zapomniałam, jak wyglądał, a i tak poznawałam go głównie po swetrze. Kiedy wreszcie, po półrocznej przerwie, pojawił się ponownie w innym odzieniu, wcale nie byłam pewna, czy to on, i nie ośmieliłam się upomnieć energicznie.
Jak już zostało powiedziane, złe prognozy w kwestii losów kasyna w Grandzie nie sprawdziły się. Nastąpiły tam duże zmiany, zapoczątkowane wyrzuceniem na zbity pysk mafijnego towarzystwa. Podobno poszli za daleko, urządzając w lokalu potężne i krwawe mordobicie, które stało się ostatnią kroplą i wreszcie zdołano się ich pozbyć.
Bufet jest na miejscu i od dawna już nie trzeba latać do kelnera. Ustawiono wygodniejsze fotele. Ilość kibiców znacznie się zmniejszyła, narodowe okrzyki rozlegają się rzadziej, a społeczeństwo wyraźnie podniosło poziom.
Największe zmiany jednakże nastąpiły w automatach, osobiście żywię nadzieje, że nie trwałe, bo jakoś lokal pustką trąci. Usunięto wszystkie owocowe, a szkoda. Usunięto pokerowe dawne i na ich miejsce weszły pokerowe nowoczesne, niektóre interesująco zmodyfikowane. W modyfikacje nie będę się wdawać, bo i tak nikt tego na gębę nie zrozumie. Część automatów jest kredytowana, co oznacza, że teraz lata się za odpowiednią osobą z obsługi. Osobie daje się pieniądze, ona zaś ukręca na maszynerii właściwą ilość punktów na kredycie i tymi punktami się gra, niczego nie wrzucając. Nawet wygodnie, tyle że zbytni optymizm staje się męczący, małą sumę trochę za szybko się przegrywa i znów trzeba latać za osobą z obsługi. Przy większej frekwencji obsługa nie nadąża, co powoduje drobne zadrażnienia, w dodatku nie zawsze wiadomo, gdzie obsługę znaleźć. Następnym racjonalnym posunięciem powinno stać się zainstalowanie dzwonków, lub też innych brzękadeł, przy każdym kredytowanym automacie. Klient nie musiałby latać, tylko by brzęczał. Nieszczęściem kasyna w Grandzie jest pełna niemożność zaparkowania w pobliżu w godzinach pracy. Ulica Wspólna jest zapchana po dziurki w nosie i nawet na płatnym parkingu roweru się nie wciśnie, a co mówić o samochodzie. Jednostki zmotoryzowane zyskują szansę na rozrywkę dopiero od piątej po południu, a i to muszą mieć trochę szczęścia.
Drugie zaś nieszczęście stanowi panująca w lokalu temperatura. W lecie gorąco, w zimie zimno jak piorun. Przy samych oknach krąg polarny, albo może Kamczatka. Na Kamczatce nie byłam, więc pewności nie mam. Gracze, acz rozgrzani namiętnością, to jednak siedzą w paltach, co trochę robi wrażenie dworca kolejowego. Kaloryfery nawet grzeją, może by zatem jakoś uszczelnić te okna...?
Kasyno w Grandzie jest w ogóle, jako kasyno, nietypowe, nie ma tam bowiem ani ruletki, ani żadnej gry w prawdziwe karty, stanowi, jak sama nazwa wskazuje, salon gier automatycznych. Nie od razu jednakże odczepimy się od automatów, ponieważ, po pierwsze, bardzo je lubimy, a po drogie, grać na nich potrafi nawet debil, i to w dodatku łanio. Inne rodzaje gier na ogół wypadają drożej.
Co do ponoszonych kosztów elementem zasadniczym jest wysokość stawki.
Ta pojedyncza, jeden żeton, wygląda rozmaicie. W Grandzie ukształtowała się na poziomie dwudziestu pięciu groszy. Kiedyś było tysiąc złotych na stare pieniądze i w tamtych to czasach zawlokłam do miejsca rozpusty moją przyjaciółkę, owszem, hazardzistkę z upodobania, o tyle ostrożną, że nie mogła sobie pozwolić na zbytnie straty finansowe. Usadziłam ją przy prostym automacie pokerowym, ostrzegłam przed dublowaniem i zostawiłam własnemu losowi. W normlanego pokera grać umiała doskonale, ale migające na ekranie karty trochę ją myliły, nie zdziwiło mnie zatem, że sędzi w bezruchu i gapi się na zjawisko.
– Ty, popatrz – powiedziała do mnie jakoś bezradnie. – Nic nie rozumiem. Co mi się tu zrobiło?
Spojrzałam. Miała dużego pokera, od asa, główną wygraną.
– Za ile grałaś? – wyrwało mi się, ale odpowiedź zobaczyłam od razu. Oczywiście, za jeden żeton, bo nie miała odwagi grać drożej. Wygrała tylko pół miliona.
Zważywszy jednak, że przyszła tam z sumą pięćdziesięciu tysięcy, i tak wyszła na swoje.
– To jest za dobre – oznajmiła, opuszczając kasyno z pieniędzmi. – Ja się tego boję.
A otóż dowcip polega na tym, że mogła grać za dziesięć i wygrać piątkę. Można bowiem grać za jeden żeton, za dwa, za trzy, za dowolną ilość aż do górnej granicy, która bywa różna. W Grandzie, w automatach pokerowych, górna granica wynosi pięćdziesiąt i raz mi się zdarzyło za te pięćdziesiąt trafić karetę. Czy ja mam wyjaśniać, co to jest kareta? No dobrze, cztery karty jednakowej wartości, cztery dwójki, cztery damy, cztery siódemki, cztery asy, cztery cokolwiek. Już chyba każdy rozumie.
Z tej trafionej za pięćdziesiąt karety nic mi nie przyszło, aczkolwiek była to duża suma pieniędzy, ponieważ rozszalałam się i nadal grałam za pięćdziesiąt, z nadzieją, że trafię piątkę. Dzięki czemu straciłam wszystko.
A czy ja twierdzę, że zasadniczą cechą hazardzisty jest umiar i rozsądek...?
Wyższa stawka daje wyższą wygraną, ale za to pozwala znacznie szybciej przegrywać. Wystarczy, że automat przez jakiś czas nie płaci i już popadamy w nędzę, a straciwszy zasoby w przyśpieszonym tempie, nie mamy za co grać dalej. Niezaspokojona namiętność zagryza nas na śmierć.
Z drugiej znów strony każdy automat ma to do siebie, że z chwilą nagłego obniżenia stawki, gwałtownie płaci. Gramy sobie po dziesięć, albo nawet po dwadzieścia, podlec wstrętny nic nie daje, kredyt leci nam w dół z szybkością kosmiczną, dusza się wzdryga, rozum usiłuje się przedrzeć przez opary szaleństwa, cholera nas trzaska, w nerwach schodzimy do gry za jeden i natychmiast mamy coś dużego. Kolor, fula, karetę, a nawet pokera. Robi nam się ciemno w oczach, próbujemy to bodaj zdublować, rzecz jasna chała. Dublowanie nie wychodzi i co mamy robić? Powiesić się?
Grać dalej za jeden. Wspaniały układ wyskoczył tylko na początku, jeśli ścierwo nie płaci, to nie płaci. Przetrzymamy go na tym jednym żetonie i po paru grach wrócimy do naszych dziesięciu z nadzieją, że czarna seria przeszła. O ile jeszcze mamy za co grać...
Na tę wygraną za jeden należy się z góry nastawić, bo inaczej może nas szlag trafić i kasyno straci klienta.
Istnieją automaty kuszące i takimi Grand dysponuje. Dają mianowicie premię specjalną w określonych układach. Taka premia się zbiera, rośnie, widać ją gołym okiem, jeszcze trochę, jeszcze jedna wygrana -i już nam przypadnie, już ją mamy! Nieszczęsny, rozżarty gracz rodzoną matkę zastawi, żeby sukces osiągnąć, za skarby świata nie porzuci automatu z nabitą wysoką premią, pożyczy, wyzemda, przyjaciół przekształci we wrogów, poleci
na miasto i dokona napadu rabunkowego, a premii z pazurów nie wypuści. Zajmie sobie ten automat bodaj na tydzień...
A, właśnie. Zajmowanie automatów to osobna sprawa. Przyjął się obyczaj przechylania krzesła oparciem ku maszynie takie przechylone krzesło jest szanowane. Bywa, że zostawia się coś na kredycie, względnie własne papierosy i zapalniczkę w korytku pod ekranem. Ludzie jednakże są to ślepe komendy i po pierwsze, potykają się o wystające nogi krzesła, niekiedy przewracając je z hukiem, a po drugie nie widzą ani kredytu, ani przedmiotów. Nie bacząc na nic, ruszają w bój i zaczynają wrzucać swoje żetony, po czym robi się piekło na ziemi.
Właściwy użytkownik automatu rzuca się z pazurami od razu, nawet jeśli ślepa komenda swoje żetony przegra. Bo mogła wygrać i co wtedy? Do kogo powinna należeć wygrana? Intruz awanturuje się o swoje utracone na cudzą korzyść żetony, ale nikt nie ma dla niego litości, było patrzeć i nie wrzucać. Zasadniczym źródłem konfliktu jest ta hipotetyczna wygrana i jej wątpliwy właściciel i raz wybuchło w Grandzie takie straszliwe wydarzenie, jeszcze na starym automacie pokerowym. Automat był zajęty wyraźnie, kredyt na nim widniał jak byk, tuman boży przy-lazł i wrzucił swoje żetony, a maszyneria złośliwie dała pokera. Nastąpił koniec świata. Dwaj użytkownicy ustrojstwa, jeden prawny, a drugi nielegalny, omal się nie pobili, w sprawę wmieszała się obsługa i wszyscy postronni gracze, rozstrzygnięto rzecz w końcu twardo i niemiłosiernie. Nielegalny dostał z powrotem swoje wrzucone żetony, a wygrana przypadła legalnemu, ale zanim osiągnięto ugodę, działy się straszne rzeczy. Był to niezwykle rozrywkowy wieczór.
Na marginesie i tak między nami mówiąc, jeden raz przydarzyło mi się na owym automacie dublować czerwone-czarne pięć razy i trafić. Żeby już skończyć z Grandem, pozwolę sobie poinformować osoby zainteresowane, iż wykorzystałam go w książce pod tytułem Tajemnica. Siwy bucefał był prawdziwy, tyle że nikt go nie zabił, żyje i grywa do tej pory. Dublującego z fartem przystojniaka też wzięłam z natury. Pojęcia nie mam, kto to był, nie znam człowieka.
Zaraz, chwileczkę. Czy nie zaczęłam przypadkiem pisać aneksu do Aneksu autobiografii...?
Wiadomość z ostatniej chwili:
Otwarto właśnie dodatkową salę, niewielką, ale wyposażoną w interesujące automaty. Na pokerowych stawka wynosi złotówkę, górna granica sięga stu złotych, a wygrać można osiemdziesiąt tysięcy, czyli osiemset starych milionów, jeśli dostanie się dużego pokera i gra się przy tym maksymalną stawką, po sto złotych. Tego dużego pokera jeszcze tam nie widziałam i całe szczęście, bo po sto złotych nie grałam i tylko by mi się zmarnował.
Poza tym salka jest klimatyzowana i wpuszcza się tam gości elektronicznie, obsługa otwiera drzwi. Wyjść można samodzielnie. Osoby źle wychowane i awanturnicze oraz natrętni kibice wstępu nie mają, co stanowi samą przyjemność.
Pozostałe nasze, warszawskie, kasyna są już mniej więcej normalne.
Upojny i radość szczytową budzący jest fakt, iż jedno z nich znajduje się w Pałacu Kultury. Nareszcie budowla zyskała jakieś sensowne przeznaczenie!
W dodatku już sam wystrój rozczulał. Przyćmione światła, atmosfera wręcz intymna, żadnego tłoku, a w miejsce czerwonych krawatów i kombinezonów roboczych kelnerki w kabaretkach, nie gorsze niż w paryskim nocnym lokalu. Sama przyjemność!
Zważywszy, iż w tym kasynie bywam rzadko, wieloma , atrakcyjnymi spostrzeżeniami służyć nie mogę. Bywam zaś i rzadko z bardzo prostego powodu, mianowicie trzeba tam chodzić po schodach, czego z całego serca nienawidzę. Mam najzupełniej dosyć schodów we własnym domu.
Niemniej, już dość dawno temu, spotkało mnie tam wy-[ darzenie wzruszające. Z przyczyn, których już nie pamiętam, musiałam wyjść i udać się dokądś punktualnie, miałam zatem zamówioną taksówkę. Ostatnie pięć minut oczekiwania na nią spędzałam przy bardzo drogiej ruletce, gapiąc się bezmyślnie. Z automatów wyszłam wygrana, mogłam sobie zatem pozwalać na jakieś straty, ni z tego, ni z owego, to co trzymałam w ręku, postawiłam na zero i zero wyszło. Zostawiłam stawkę i zero wyszło ponownie, a zarazem taksówka przyjechała. W ten sposób, w ciągu pięciu minut, wygrałam dodatkowo siedem milionów starych złotych.
Przy okazji, raz na cały utwór, pragnę udzielić informacji ogólnej. Niech się nikomu nie wydaje, że na tych kasynach tak się nieziemsko bogacę. Wręcz przeciwnie, do fartownych nie należę, ponieważ urodziłam się w kwietniu i fundusze na egzystencję jestem zmuszona zdobywać uczciwą pracą. Jednakże z jednej strony zdarza mi się wygrać, z drugiej zaś istnieje generalna zasada: przegranych liczyć nie wolno!
Dlatego prawie wszystkie klęski pozwolę sobie przemilczeć.
Bezwzględnie najbardziej interesujące jest kasyno w Marriotcie.
Primo: dysponuje wszystkimi rodzajami gier. Automaty, ruletka, black-jack, poker, a niekiedy nawet tak zwane koło szczęścia, proszę bardzo, jest w czym wybierać.
Secundo: dba o klientów i osoby niewłaściwe usuwa w krótkich abcugach.
Tertio: wysokość stawek ma nader urozmaiconą. Od pięćdziesięciu groszy do dwudziestu pięciu złotych na pieniądze obecne.
Quarto: nie dość, że prowadzi bufet, to jeszcze z restauracji obok można dostać dowolny posiłek i spożyć go, na przykład, przy automacie.
Quinto: urządza niekiedy imprezy dodatkowe, w których jednostki nieprzeciętnie fartowne wygrywają drobiazgi w postaci samochodu, lub też sztabek złota, jednostki mniej fartowne zaś dostają nader smakowite kanapki i szampana. Co do szampana, nie zalecam, nie jest on bowiem wytrawny i daleko mu do Veuve Clicot, ale to już kwestia gustu. Niektórzy lubią słodkie świństwa.
Sexto: nie trzeba chodzić po żadnych schodach.
Starczy chyba, nie?
Dawno temu, prawie w sekundę po zmianie ustroju, w kasynie w Marriotcie grało się na dolary. Złote polskie powodzenia nie miały. W owym to czasie udały się do miejsca rozpusty moje dzieci, ściśle biorąc mój całkowicie dorosły syn. jego żona oraz dwie goszczące u nich i zaproszone osoby. O dolarowej presji nie wiedzieli, mieli przy sobie bardzo i dużo pieniędzy w walucie rodzimej i przymus ich zaskoczył. Dolary posiadali również, w ilości sztuk trzy. Tak jest, trzy | dolary drobnymi.
Zdaje się, że te trzy dolary miał mój syn. Zostały : wręczone mojej synowej ze stanowczym rozkazem, aby robiła, co chce. Moja synowa, przytomna dziewczy-rozsądnie udała się do ruletki i postawiła jednego raz (mówiłam, że kobiety postępują racjonalniej niż wyżni!) na 30, liczbę swoich lat. I oczywiście 30 przylało.
Kiedy wychodzili, po całym wieczorze rozrywki, mieli | łych dolarów trzysta.