Текст книги "Potop, tom pierwszy"
Автор книги: Henryk Sienkiewicz
Жанр:
Историческая проза
сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 32 страниц)
– Jeżeli chcesz, to tam kogo innego wyszlę, Charłampa albo Mieleszkę.
– Nie! Pojadę lepiej sam… Charłamp zresztą ranny.
– To i lepiej… Charłampa chciałem wczoraj wysłać do chorągwi Wołodyjowskiego, by nad nimi komendę objął, a w potrzebie do posłuszeństwa zmusił: ale to człek niezgrabny i pokazało się, że własnych ludzi nie umie utrzymać. Nic mi po nim. Jedźże naprzód po miecznika i dziewczynę, a potem do tamtych chorągwi. W ostatnim razie nie szczędź krwi, bo trzeba pokazać Szwedom, że mamy siłę i nie ulękniemy się buntu. Pułkowników zaraz pod eskortą odeszlę; spodziewam się, że Pontus de la Gardie poczyta to za dowód szczerości mojej… Mieleszko ich odprowadzi. Ciężko z początku idzie! Ciężko! Już widzę, że z pół Litwy stanie przeciw mnie.
– Nic to, wasza książęca mość! Kto ma czyste sumienie, ten się nikogo nie ulęknie.
– Myślałem, że przynajmniej Radziwiłłowie staną wszyscy po mojej stronie, tymczasem, patrz, co mi pisze książę krajczy z Nieświeża.
Tu hetman podał Kmicicowi list Kazimierza Michała[429]
[Закрыть].
Kmicic przebiegł oczyma pismo.
– Żebym nie znał intencji waszej książęcej mości, myślałbym, że ma rację i że najcnotliwszy to w świecie pan. Boże daj mu wszystko dobre!… Mówię, co myślę.
– Jedź już! – rzekł z pewną niecierpliwością hetman.
Rozdział XVIIKmicic jednak nie wyruszył ani tego dnia, ani następnego, bo groźne wieści poczęły nadchodzić zewsząd do Kiejdan[430]
[Закрыть]. Oto pod wieczór przybiegł goniec z doniesieniem, że chorągwie Mirskiego i Stankiewicza same ruszają ku rezydencji hetmańskiej, gotowe zbrojną ręką upomnieć się o swych pułkowników, że wzburzenie panuje między nimi straszne i że towarzystwo wysłało deputacje do wszystkich chorągwi stojących w pobliżu Kiejdan i dalej, aż na Podlasie do Zabłudowa, z doniesieniem o zdradzie hetmańskiej i wezwaniem, by się łączyły w kupę dla obrony ojczyzny. Łatwo było przy tym przewidzieć, że mnóstwo szlachty zleci się do zbuntowanych chorągwi i wytworzy poważną siłę, przeciwko której trudno się będzie opierać w nieobronnych Kiejdanach, zwłaszcza że nie na wszystkie pułki, które książę Radziwiłł miał pod ręką, można było liczyć z pewnością.
Zmieniło to wyrachowania i wszystkie plany hetmańskie, ale zamiast osłabić w nim ducha, zdawało się go jeszcze podniecać. Ustanowił sam na czele wiernych szkockich regimentów, rajtarii i artylerii wyruszyć przeciw buntownikom i zdeptać ogień w zarodku. Wiedział, że żołnierze bez pułkowników są tylko tłuszczą niesforną, która rozproszy się przed grozą samego imienia hetmańskiego.
Postanowił też nie szczędzić krwi i przerazić przykładem całe wojsko, wszystką szlachtę, ba! całą Litwę, aby nie śmiała drgnąć nawet pod żelazną jego ręką. Miało się spełnić wszystko, co zamierzył, i spełnić się własnymi jego siłami.
Tegoż dnia jeszcze wyjechało kilku oficerów cudzoziemskich do Prus czynić tam nowe zaciągi, a Kiejdany wrzały zbrojnym ludem. Regimenta szkockie, rajtaria cudzoziemska, dragoni Mieleszki i Charłampa i „lud ognisty[431]
[Закрыть]” pana Korfa gotowały się do wyprawy. Hajducy[432]
[Закрыть] książęcy, czeladź, mieszczanie z Kiejdan mieli wzmocnić siły książęce, a na koniec postanowiono przyśpieszyć wysłanie uwięzionych pułkowników do Birż[433]
[Закрыть], gdzie bezpieczniej było ich trzymać niżeli w otwartych Kiejdanach. Książę spodziewał się słusznie, że wysłanie do tej odległej fortecy, w której wedle układu musiała już stać załoga szwedzka, zniweczy nadzieję uwolnienia ich w umysłach zbuntowanych żołnierzy i pozbawi sam bunt wszelkiej podstawy.
Pan Zagłoba, Skrzetuscy i Wołodyjowski mieli dzielić losy innych.
Wieczór już był, gdy do piwnicy, w której siedzieli, wszedł oficer z latarnią w ręku i rzekł:
– Zbierajcie się, waszmościowie, iść ze mną.
– Dokąd? – pytał niespokojnym głosem pan Zagłoba.
– To się pokaże… Prędzej! Prędzej!
– Idziemy.
Wyszli. Na korytarzu otoczyli ich żołnierze szkoccy zbrojni w muszkiety. Zagłoba coraz był niespokojniejszy.
– Przecie na śmierć by nas nie prowadzili bez księdza, bez spowiedzi? – szepnął do ucha Wołodyjowskiego.
Po czym zwrócił się do oficera:
– Jakże godność, proszę?
– A waści co do mojej godności?
– Bo mam wielu krewnych na Litwie i miło wiedzieć, z kim się ma do czynienia.
– Nie pora sobie świadczyć, ale kiep ten, kto się swego nazwiska wstydzi… Jestem Roch Kowalski, jeśli waćpan chcesz wiedzieć.
– Zacna to rodzina! Mężowie dobrzy żołnierze, niewiasty cnotliwe. Moja babka była Kowalska, ale osierociła mnie, nimem na świat przyszedł… A waćpan z Wieruszów czyli z Korabiów Kowalskich?
– Co mnie tu waść będziesz po nocy indagował!
– Boś mi pewno krewniak, gdyż i struktura w nas jednaka. Grube masz waćpan kości i bary zupełnie jak moje, a ja właśnie po babce urodę odziedziczyłem.
– No, to się w drodze wywiedziemy… Mamy czas!
– W drodze? – rzekł Zagłoba.
I wielki ciężar spadł mu z piersi. Odsapnął jak miech i zaraz nabrał fantazji.
– Panie Michale – szepnął – nie mówiłem ci, że nam szyi nie utną?
Tymczasem wyszli na dziedziniec zamkowy. Noc już zapadła zupełna. Tu i owdzie tylko płonęły czerwone pochodnie lub migotały latarki, rzucając niepewne blaski na grupy żołnierzy konnych i pieszych rozmaitej broni. Cały dziedziniec zatłoczony był wojskiem. Gotowano się widocznie do pochodu, bo wszędy znać było ruch wielki. Tu i owdzie w ciemnościach majaczyły włócznie i rury muszkietów, kopyta końskie szczękały po bruku; pojedynczy jeźdźcy przebiegali pomiędzy chorągwiami; zapewne byli to oficerowie rozwożący rozkazy.
Kowalski zatrzymał konwój i więźniów przed ogromnym wozem drabiniastym zaprzężonym we cztery konie.
– Siadajcie, waszmościowie!– rzekł.
– Tu już ktoś siedzi – rzekł gramoląc się Zagłoba. – A nasze łuby?
– Łuby są pod słomą – odrzekł Kowalski – Prędzej! Prędzej!
– A kto tu siedzi? – pytał Zagłoba wpatrując się w ciemne postacie wyciągnięte na słomie.
– Mirski, Stankiewicz, Oskierko! – ozwały się głosy.
– Wołodyjowski, Jan Skrzetuski, Stanisław Skrzetuski, Zagłoba! – odpowiedzieli nasi rycerze.
– Czołem! Czołem!
– Czołem! W zacnej kompanii pojedziem. A gdzie nas wiozą, nie wiecie waszmościowie?
– Jedziecie waszmościowie do Birż! – rzekł Kowalski.
To powiedziawszy dał rozkaz. Konwój pięćdziesięciu dragonów otoczył wóz i ruszyli.
Więźniowie poczęli rozmawiać z cicha.
– Szwedom nas wydadzą! – rzekł Mirski. – Tegom się spodziewał.
– Wolę siedzieć między nieprzyjaciółmi niż między zdrajcami! – odpowiedział Stankiewicz.
– A ja bym wolał kulą w łeb! – zawołał Wołodyjowski – niż siedzieć z założonymi rękami w czasie takiej wojny nieszczęsnej.
– Nie bluźń, panie Michale – odpowiedział Zagłoba – bo z woza, byle pora sposobna przyszła, możesz dać nura, z Birż także, a z kulą we łbie ciężko uciekać. Ale ja wiedziałem z góry, że się na to ten zdrajca nie ośmieli.
– Radziwiłł by się nie miał na co ośmielić! – rzekł Mirski. – Widać, żeś waść z daleka przyjechał i że jego nie znasz. Komu on zemstę poprzysięże, ten jakoby był już w grobie, a nie pamiętam przykładu, żeby komu najmniejszą krzywdę odpuścił.
– A tak i nie śmiał na mnie podnieść ręki! – odpowiedział Zagłoba. – Kto wie, czy nie mnie i waszmościowie szyje zawdzięczacie.
– A to jakim sposobem?
– Bo mnie chan krymski okrutnie miłuje za to, żem spisek na jego szyję odkrył, gdym w niewoli w Krymie siedział. A i nasz pan miłościwy Joannes Casimirus także się we mnie kocha. Nie chciał, taki syn, Radziwiłł, z dwoma potentatami zadzierać, gdyż i na Litwie mogliby go dosięgnąć.
– I! Co waćpan gadasz! Nienawidzi on króla, jak diabeł święconej wody, i jeszcze by był na waści zawziętszy, gdyby wiedział, żeś królowi konfident[434]
[Закрыть] – odpowiedział Stankiewicz.
– A ja tak myślę – rzekł Oskierko – że nie chciał hetman sam naszą krwią się mazać, żeby odium[435]
[Закрыть] na siebie nie ściągnąć, ale przysiągłbym, że ten oficer wiezie rozkaz do Szwedów w Birżach, żeby nas natychmiast rozstrzelali.
– Oj! – rzekł Zagłoba.
Umilkli na chwilę; tymczasem wóz wtoczył się już na rynek kiejdański. Miasto spało, w oknach nie było świateł, jeno psy przed domami ujadały zapalczywie na przeciągający orszak.
– Wszystko jedno! – rzekł Zagłoba. – Zawsześmy zyskali na czasie, może i przypadek nam posłużyć, a może i fortel jaki przyjść do głowy.
Tu zwrócił się do starych pułkowników:
– Waszmościowie mało mnie znacie, ale spytajcie się moich towarzyszów, w jakich bywałem opałach, a dlategom się zawdy wydostał na pole. Powiedzcie no mnie, co to za oficer, któren nad konwojem ma komendę? Zaliby mu nie można wyperswadować, żeby się zdrajcy nie trzymał, jeno przy ojczyźnie stanął i z nami się połączył?
– To Roch Kowalski z Korabiów Kowalskich – odrzekł Oskierko. – Ja go znam. Tak samo mógłbyś waszmość jego koniowi perswadować, bo dalibóg, nie wiem, który głupszy.
– A że to zrobili go oficerem?
– On u Mieleszki w dragonach chorągiew nosi, do czego rozumu nie potrzeba. A zrobili go oficerem, bo się księciu z pięści podobał, gdyż podkowy łamie i z chowanymi niedźwiedziami wpół się bierze, a takiego jeszcze nie znalazł, którego by nie rozciągnął.
– Takiż to z niego osiłek?
– Że osiłek, to osiłek, a przy tym, żeby mu zwierzchnik powiedział: rozwal łbem ścianę – to bez chwili namysłu zacząłby zaraz w nią trykać. Przykazano mu, by nas do Birż odwiózł, to i odwiezie, choćby się ziemia zapaść miała.
– Proszę! – rzekł Zagłoba, który z wielką uwagą słuchał tej rozmowy – rezolutny to jednak chłop!
– Bo u niego rezolutność z głupotą jedno stanowi. Zresztą, jak ma czas, a nie je, to śpi. Zadziwiająca rzecz, której byście waćpanowie nie uwierzyli: przecie on raz czterdzieści ośm godzin w cekhauzie przespał i ziewał jeszcze, gdy go z tapczana ściągnęli.
– Okrutnie mi się ten oficer podoba – rzekł Zagłoba – bo zawsze lubię wiedzieć, z kim mam sprawę.
To rzekłszy zwrócił się do Kowalskiego.
– A przybliż no się waćpan! – zawołał protekcjonalnym tonem.
– Czego? – pytał Kowalski zwracając konia.
– Nie masz no gorzałki?
– Mam.
– Dawaj!
– Jak to: „dawaj”?
– Bo widzisz, mości Kowalski, żeby to było nie wolno, to byś miał rozkaz nie dawać, a że nie masz rozkazu, więc dawaj.
– Hę? – rzekł zdumiony pan Roch – Jako żywo! A cóż to mi – mus?
– Mus nie mus, ale ci wolno, a godzi się krewnego wspomóc i starszego, któren gdyby się był z waściną matką ożenił, mógłby jak nic być twoim ojcem.
– Jakiś mi tam waćpan krewny!
– Bo są podwójni Kowalscy. Jedni się Wieruszową pieczętują, na której kozieł w tarczy jest wyimaginowany z podniesioną zadnią nogą, a drudzy Kowalscy mają za klejnot Korab, na którym przodek ich Kowalski z Anglii przez morze do Polski przyjechał, i ci są moi krewni, a to przez babkę, i dlatego, że ja także Korabiem się pieczętuję.
– Dla Boga! Toś waść naprawdę mój krewniak!
– Alboś Korab?
– Korab.
– Moja krew, jak mi Bóg miły! – zawołał Zagłoba. – Dobrze, żeśmy się spotkali, bo ja tu w rzeczy samej na Litwę do Kowalskich przyjechałem, a chociażem w opresji, a ty na koniu i na wolności, chętnie bym cię wziął w ramiona, bo co swój, to swój.
– Cóż ja waćpanu poradzę? Kazali cię odwieźć do Birż, to odwiozę… Krew krwią, a służba służbą.
– Mów mi: wuju! – rzekł Zagłoba.
– Masz wuj gorzałki! – rzekł pan Roch. – To mi wolno.
Zagłoba przyjął chętnie manierkę i napił się do woli. Po chwili miłe ciepło poczęło mu się rozlewać po wszystkich członkach, w głowie uczyniło mu się jasno, a umysł stał się jasny.
– Zleź no z konia – rzekł do pana Rocha – i przysiądź się trochę na wóz, pogawędzimy, bo chciałbym, żebyś mi co o rodzinie opowiedział. Szanuję ja służbę, ale to ci przecie wolno.
Kowalski przez chwilę nie odpowiadał.
– Nie było zakazu – rzekł wreszcie.
I wkrótce potem siedział już na wozie koło pana Zagłoby, a raczej rozciągnął się na słomie, którą wóz był wyładowany.
Pan Zagłoba uściskał go serdecznie.
– Jakże się miewa twój stary?… Bodajże cię!… Zapomniałem, jak mu na imię.
– Też Roch.
– I słusznie, i słusznie. Roch spłodził Rocha… To jest wedle przykazania. Powinieneś swego syna także Rochem nazwać, aby każdy dudek miał swój czubek. A żonaty jesteś?
– Pewnie, że żonaty! Ja jestem Kowalski, a to jest pani Kowalska, innej nie chcę.
To rzekłszy młody oficer podniósł do oczu panu Zagłobie głownię ciężkiej dragońskiej szabli i powtórzył:
– Innej nie chcę!
– Słusznie! – rzekł Zagłoba. – Okrutnie mi się podobasz, Rochu, synu Rocha. Żołnierz najlepiej akomodowany, gdy nie ma innej żony jak taka; i to ci jeszcze powiem, że prędzej ona po tobie niż ty po niej owdowiejesz. Szkoda jeno, że młodych Rochów mieć z nią nie będziesz, bo widzę, żeś bystry kawaler, i szkoda by było, gdyby taki ród miał zaginąć.
– O wa! – rzekł Kowalski. – Jest nas sześciu braci.
– I wszystko Rochy?
– Jakbyś wuj wiedział, że każden, jeśli nie na pierwsze, to na drugie ma Roch, bo to nasz szczególniejszy patron.
– A napijmy się no jeszcze!
– A dobrze.
Zagłoba znów przechylił manierkę, ale nie wypił całej, jeno oddał ją oficerowi i rzekł:
– Do dna, do dna!
– Szkoda, że cię nie mogę widzieć! – mówił dalej. – Noc tak ciemna, choć w pysk daj. Własnych palców byś nie poznał. Słuchaj no, mości Rochu, a gdzie to te wojsko miało wychodzić z Kiejdan, gdyśmy wyjeżdżali?
– A na buntowników.
– Bóg najwyższy wie, kto tu buntownik: czy ty, czy oni?
– Ja buntownik? Jakże to? Co mnie mój hetman każe, to czynię.
– Ale hetman nie czyni tego, co mu król jegomość każe, bo pewnie mu nie kazał ze Szwedami się łączyć. Nie wolałżebyś to Szwedów bić niż mnie, krewnego, w ręce im wydawać?
– Może bym i wolał, ale co rozkaz, to słuch!
– I pani Kowalska by wolała. Znam ja ją. Między nami mówiąc: hetman się przeciw królowi i ojczyźnie zbuntował. Nie powtarzaj tego nikomu, ale tak jest. I wy, co mu służycie, także się buntujecie.
– Tego mnie się słuchać nie godzi. Hetman ma swoją zwierzchność, a ja mam swoją, właśnie hetmańską, i Bóg by mnie skarał, gdybym się jej przeciwił. Niesłychana to rzecz!
– Zacnie mówisz… Ale uważ no, Rochu: gdybyś tak wpadł w ręce onych buntowników, to i ja bym był wolny, i nie twoja by była wina, bo nec Hercules contra plures[436]
[Закрыть]!… Nie wiem, gdzie się tam te chorągwie znajdują, ale ty musisz wiedzieć… i widzisz, moglibyśmy trochę ku nim nawrócić.
– Jakże to?
– A żebyś tak umyślnie ku nim zjechał? Nie byłoby twojej winy, jeśliby nas odbili. Nie miałbyś mnie na sumieniu… a mieć krewniaka na sumieniu, wierzaj mi, straszny to ciężar!
– At! Co wuj gadasz! Dalibóg, zlezę z woza i na konia siędę. Nie ja będę miał wuja na sumieniu, jeno pan hetman. Pókim żyw, nie będzie z tego nic!
– Nie, to nie! – rzekł Zagłoba. – Wolę to, że szczerze mówisz, chociaż pierwej byłem twym wujem niż Radziwiłł twoim hetmanem. A czy ty wiesz, Rochu, co to jest wuj?
– Wuj – to wuj.
– Bardzoś to roztropnie wykalkulował, ale przecie, gdzie ojca nie ma, tam, Pismo mówi: wuja słuchał będziesz. Jest to jakby rodzicielska władza, której grzech, Rochu, się sprzeciwić… Bo nawet i to zauważ, że kto się ożeni, ten snadnie ojcem być może; ale w wuju płynie ta sama krew, co w matce. Nie jestem ci wprawdzie bratem twej matki, ale moja babka musiała być ciotką twej babki; więc poznaj to, że powaga kilku pokoleń we mnie spoczywa, bo jako wszyscy na tym świecie jesteśmy śmiertelni, tedy władza z jednych na drugich przechodzi i ani hetmańska, ani królewska nie może jej negować, ani nikogo zmuszać, żeby się oponował. Co prawda, to święte! Ma-li hetman wielki, czy też, dajmy na to, polny, prawo nakazać, nie już szlachcicowi i towarzyszowi, ale lada jakiemu ciurze, żeby się na ojca, matkę, na dziada albo na starą ociemniałą babkę porywał? Odpowiedz na to, Rochu! Ma-li prawo?
– Hę? – spytał sennym głosem Kowalski.
– Na starą ociemniałą babkę! – powtórzył pan Zagłoba. – Kto by się wonczas chciał żenić i dzieci płodzić albo się wnuków doczekać?… Odpowiedz i na to, Rochu!
– Ja jestem Kowalski, a to pani Kowalska – mówił coraz senniej oficer.
– Kiedy chcesz, niech i tak będzie! – odpowiedział Zagłoba. – Lepiej to nawet, że nie będziesz miał dzieci, bo mniej kpów będzie po świecie grasowało. Nieprawda, Rochu?
Zagłoba nadstawił ucho, ale nie usłyszał już żadnej odpowiedzi.
– Rochu! Rochu! – zawołał z cicha.
Pan Roch spał jak zabity.
– Śpisz?… – mruknął Zagłoba. – Czekajże, zdejmę ci ten żelazny garnek z głowy, bo ci niewygodnie. Opończa dusi cię pod szyją, jeszcze by cię krew zalała. Co bym był za krewniak, żebym cię nie miał ratować.
Tu ręce pana Zagłoby poczęły poruszać się z lekka koło głowy i szyi Kowalskiego. Na wozie spali wszyscy głębokim snem, żołnierze kiwali się także na kulbakach, inni, jadący w przedzie, podśpiewywali z cicha, wypatrując zarazem pilno drogi, bo noc, choć niedżdżysta, była bardzo ciemna.
Jednakże po niejakim czasie żołnierz prowadzący tuż za wozem konia ujrzał w ciemnościach opończę i jasny hełm swego oficera. Kowalski, nie zatrzymując wozu, zsunął się i kiwnął, by mu podano rumaka.
Po chwili siedział już na nim.
– Panie komendancie, a gdzie staniemy na popas? – pytał wachmistrz zbliżywszy się ku niemu.
Pan Roch nie odpowiedział ani słowa i ruszył naprzód, minął z wolna jadących na przedzie i znikł w ciemnościach.
Nagle do uszu dragonów doszedł tętent szybkiego biegu konia.
– Skokiem komendant ruszył! – mówili między sobą. – Pewnie chce obaczyć, czy jakiej karczmy nie ma blisko. Czas by już koniom popasać, czas!
Tymczasem upłynęło pół godziny, godzina, dwie, a pan Kowalski ciągle, widać, jechał naprzód, bo go nie było jakoś widać. Konie znużyły się bardzo, zwłaszcza przy wozie, i poczęły się wlec wolno. Gwiazdy schodziły z nieba.
– Skocz no który do komendanta – rzekł wachmistrz – powiedz mu, że szkapy ledwie nogi ciągną, a wozowe ustały.
Jeden z żołnierzy wyruszył naprzód, ale po godzinie wrócił sam.
– Komendanta ani śladu, ani popiołu – rzekł. – Musiał z milę naprzód wyjechać.
Żołnierze poczęli mruczeć z nieukontentowaniem.
– Dobrze mu, bo się przez dzień wyspał i teraz na wozie – a ty się, człeku, kołacz po nocy ostatnim tchem końskim i swoim.
– Toć tu karczma o dwie staje – mówił ten sam żołnierz, który jeździł naprzód – myślałem, że go tam znajdę, ale gdzie tam!… Słuchałem, czy konia nie usłyszę… Nic nie słychać. Diabli wiedzą, gdzie zajechał.
– Staniem tam i tak! – rzekł wachmistrz. – Trzeba szkapom wytchnąć.
Jakoż zatrzymali wóz przed karczemką. Żołnierze pozłazili z koni i jedni poszli kołatać do drzwi, drudzy odpasywali wiązki siana wiszące za kulbakami, aby konie choć z rąk pokarmić.
Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu ustał.
– A gdzie to jedziemy? – pytał stary pan Stankiewicz.
– Po nocy nie mogę rozeznać – odparł Wołodyjowski – zwłaszcza że nie na Upitę[437]
[Закрыть] jedziemy.
– Wszakże to do Birż na Upitę z Kiejdan się jedzie? – spytał Jan Skrzetuski.
– Tak jest. Ale w Upicie stoi moja chorągiew, o którą książę, widać, obawiał się, by nie oponowała, więc kazał inną drogą jechać. Zaraz za Kiejdanami wykręciliśmy do Dalnowa i Kroków, stamtąd pojedziemy pewnie na Bejsagołę i Szawle. Trochę to z drogi, ale przez to Upita i Poniewież zostaną na prawo. Po drodze nie ma tam żadnych chorągwi, bo wszystkie, co były, ściągnięto ku Kiejdanom, aby je mieć pod ręką.
– A pan Zagłoba – rzekł Stanisław Skrzetuski – śpi smaczno i chrapie, zamiast o fortelach myśleć, jak to sobie obiecywał.
– Niech śpi… Zmorzyła go, widać, rozmowa z tym głupim komendantem, do którego krewieństwa się przyznawał. Widać chciał go sobie skaptować, ale to na nic. Kto dla ojczyzny Radziwiłła nie opuścił, ten go pewnie dla dalekiego krewnego nie opuści.
– Zali oni naprawdę są krewni? – zapytał Oskierko.
– Oni? Tacy oni krewni jak ja z waćpanem – odpowiedział Wołodyjowski – gdyż co pan Zagłoba mówił o wspólności klejnotu, to i to nieprawda, bo ja wiem dobrze, że jego klejnot woła się Wczele.
– A gdzie to pan Kowalski?
– Musi być przy ludziach albo w karczmie.
– Chciałbym go prosić, by mi pozwolił na konia którego żołnierskiego siąść – mówił Mirski – bo mi kości zdrętwiały.
– Na to się pewnie nie zgodzi – odparł Stankiewicz – bo noc ciemna, łatwo by szkapie ostrogi dać i czmychnąć. Kto by tam i dogonił!
– Dam mu kawalerski parol, że nie będę ucieczki tentował[438]
[Закрыть], zresztą już i świtać zapewne zacznie.
– Żołnierzu! A gdzie to komendant? – pytał Wołodyjowski stojącego w pobliżu dragona.
– A kto jego wie?
– Jak to: kto jego wie? Kiedy ci mówię, żebyś go zawołał, to go zawołaj.
– Kiedy my sami nie wiemy, panie pułkowniku, gdzie on jest – odrzekł dragon. – Jak zlazł z wozu i ruszył naprzód, tak do tej pory nie wrócił.
– Powiedzże mu, jak wróci, że chcemy z nim mówić.
– Wedle woli pana pułkownika! – odrzekł żołnierz.
Jeńcy umilkli.
Od czasu do czasu tylko głośne poziewanie rozlegało się na wozie; obok konie chrupotały siano. Żołnierze koło wozu, wsparci na kulbakach, drzemali. Inni gwarzyli z cicha lub posilali się, czym kto miał, bo pokazało się, że karczemka była opuszczona i że nikt w niej nie mieszkał.
Już też i noc poczęła blednąć. Na wschodniej stronie ciemne tło nieba poszarzało nieco, gwiazdy gasły z wolna i świeciły migotliwym, niepewnym światłem. A za tym i dach karczemki posiwiał, drzewa przy niej rosnące jęły się bramować srebrem. Konie i ludzie zdawali się wynurzać z cienia. Po chwili już i twarze można było rozeznać, i żółtą barwę opończy. Hełmy poczęły odbijać blask poranny.
Pan Wołodyjowski roztworzył ręce i przeciągnął się ziewając przy tym od ucha do ucha, po czym spojrzał na uśpionego pana Zagłobę; nagle rzucił się w tył i zakrzyknął:
– Niechże go kule biją! Na Boga! Mości panowie! Patrzcie!
– Co się stało? – pytali pułkownicy otwierając oczy.
– Patrzcie! Patrzcie! – wołał Wołodyjowski ukazując palcem uśpioną postać.
Jeńcy zwrócili wzrok we wskazanym kierunku i zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach: pod burką i w czapce pana Zagłoby spał snem sprawiedliwego pan Roch Kowalski, Zagłoby zaś nie było na wozie.
– Umknął, jak mi Bóg miły! – mówił zdumiony Mirski oglądając się na wszystkie strony, jakby oczom własnym jeszcze nie wierzył.
– To kuty frant! Niech go kaduk! – zakrzyknął Stankiewicz.
– Zdjął hełm i żółtą opończę z tego kpa i umknął na jego własnym koniu!
– Jako w wodę wpadł!
– A zapowiedział, że się fortelem wydostanie.
– Tyle go będą widzieli!
– Mości panowie! – mówił z uniesieniem Wołodyjowski – nie znacie jeszcze tego człeka, a ja już wam dziś przysięgnę, że on i nas jeszcze wydostanie. Nie wiem jak, kiedy, jakim sposobem, ale przysięgnę!
– Dalibóg! Oczom się wierzyć nie chce – mówił Stanisław Skrzetuski.
Wtem żołnierze spostrzegli, co się stało. Uczynił się między nimi gwar. Jedni przez drugich biegli do wozu i wybałuszali oczy na widok swego komendanta przybranego w wielbłądzią burkę, w rysi kołpaczek i uśpionego głęboko.
Wachmistrz począł go szarpać bez ceremonii.
– Panie komendancie! Panie komendancie!
– Ja jestem Kowalski… a to pani Kowalska – mruczał pan Roch.
– Panie komendancie, więzień uciekł!
Kowalski siadł na wozie i otworzył oczy.
– Czego?…
– Więzień uciekł, ten gruby szlachcic, który z panem komendantem rozmawiał!
Oficer oprzytomniał.
– Nie może być! – zakrzyknął przerażonym głosem. – Jak to?! Co się stało? Jakim sposobem uciekł?
– W hełmie i w opończy pana komendanta; żołnierze go nie poznali, noc była ciemna.
– Gdzie mój koń? – krzyknął Kowalski.
– Nie ma konia. Ów szlachcic właśnie na nim uciekł.
– Na moim koniu?
– Tak jest!
Kowalski wziął się za głowę.
– Jezusie Nazareński! Królu żydowski!…
Po chwili krzyknął:
– Dawajcie tego psiawiarę, tego takiego syna, który mu konia podał!
– Panie komendancie! Żołnierz nic nie winien. Noc była ciemna, choć w pysk daj, a on zdjął waszej mości hełm i opończę. Przejeżdżał tuż koło mnie i jam nie poznał. Żeby wasza mość nie była siadała na wóz, nie mógłby on tego dokazać.
– Bijże mnie! Bijże mnie! – wołał nieszczęśliwy oficer.
– Co czynić, wasza mość?
– Bij go! Łapaj!
– To się na nic nie zdało. On na koniu waszej mości, a to najlepszy koń. Nasze zdrożone okrutnie, on zaś o pierwszych kurach umknął. Nie zgonim!
– Szukaj wiatru w polu! – rzekł Stankiewicz.
Kowalski zwrócił się ku więźniom z wściekłością.
– Waszmościowie pomogliście mu do ucieczki! Ja waściom!…
Tu złożył olbrzymie pięści i począł zbliżać się ku nim.
Wtem Mirski rzekł groźnie:
– Nie krzycz waść i bacz, że do starszych od siebie mówisz!
Pan Roch drgnął i mimo woli wyprostował się, bo rzeczywiście jego powaga wobec takiego Mirskiego była żadna i wszyscy owi jeńcy przenosili go o głowę godnością i znaczeniem.
Stankiewicz dodał:
– Gdzie aspanu kazali nas wieźć, to wieź, ale głosu nie podnoś, bo jutro możesz iść pod komendę każdego z nas.
Pan Roch wytrzeszczał oczy i milczał.
– Nie ma co, panie Rochu, podrwiłeś głową – rzekł Oskierko. – To, co mówisz, żeśmy mu pomogli, to głupstwo, bo naprzód, spaliśmy jako i ty, a po wtóre, każdy by pierwej sobie pomógł niż innemu. Ale aspan podrwiłeś głową! Niczyjej tu winy nie ma, jeno twoja. Pierwszy kazałbym cię rozstrzelać za to, bo żeby oficer rozsypiał się jako borsuk, a więźniowi pozwolił uciec w swoim własnym hełmie i opończy, ba, na swoim własnym koniu, toż to niesłychana rzecz, która się od początku świata nie zdarzyła!
– Stary lis wyprowadził młodego w pole! – rzekł Mirski.
– Jezus Maria! Toć ja i szabli nie mam! – krzyknął Kowalski.
– Albo się jemu szabla nie przyda? – mówił uśmiechając się Stankiewicz. – Słusznie pan Oskierko mówi: podrwiłeś głową, kawalerze. Pistoleciska też musiałeś mieć w olstrach?
– A były!… – rzekł, jak nieprzytomny, Kowalski.
Nagle porwał się obu rękoma za głowę.
– I list księcia pana do komendanta birżańskiego! Co ja, nieszczęsny, teraz uczynię?!… Zginąłem na wieki!… Bogdaj mi kula w łeb!…
– To cię nie minie! – rzekł poważnie Mirski. – Jakże to nas będziesz teraz do Birż wiózł? Co się stanie, jeśli ty powiesz, że nas jako więźniów przywozisz, a my, starsi godnością, powiemy, że to ty masz być do lochu wrzucon? Komu, myślisz, dadzą wiarę? Zali mniemasz, że komendant szwedzki zatrzyma nas dlatego tylko, że go pan Kowalski będzie o to prosił? Prędzej nam zawierzy i ciebie w podziemiu zamknie.
– Zginąłem! Zginąłem! – jęczał Kowalski.
– Głupstwo! – rzekł Wołodyjowski.
– Co robić, panie komendancie? – pytał wachmistrz.
– Ruszaj do wszystkich diabłów! – krzyknął Kowalski. – Zali ja wiem, co robić?… Gdzie jechać?… Bodaj cię pioruny zabiły!
– Jedź, jedź do Birż!… Obaczysz – rzekł Mirski.
– Zawracaj do Kiejdan!… – krzyknął Kowalski.
– Jeśli cię tam pod murem nie postawią i nie rozstrzelają, to niech mnie szczecina pokryje! – rzekł Oskierko. – Jakże to przed obliczem hetmańskim staniesz? Tfu! Hańba cię czeka i kula w łeb, nic więcej!
– Bom nic więcej niewart! – zakrzyknął nieszczęśliwy młodzian.
– Głupstwo, panie Rochu! My jedni możem cię ratować – mówił Oskierko. – Znasz, żeśmy z hetmanem gotowi byli iść na kraniec świata i zginąć. Więcej mieliśmy zasług, większą szarżę od ciebie. Wylewaliśmy nieraz krew za ojczyznę i zawsze chętnie ją wylejem; ale hetman zdradził ojczyznę, wydał ten kraj w ręce nieprzyjaciół, sprzymierzył się z nimi przeciw miłościwemu panu naszemu, któremuśmy wierność zaprzysięgli. Zali to myślisz, że żołnierzom jak my łatwo przyszło wypowiedzieć obediencję zwierzchności, postąpić przeciw dyscyplinie, hetmanowi własnemu się oponować? Ale kto dziś z hetmanem, ten przeciw ojczyźnie! Kto dziś z hetmanem, ten przeciw majestatowi! Kto dziś z hetmanem, ten zdrajca króla i Rzeczypospolitej!… Dlatego to rzuciliśmy buławy pod nogi hetmańskie, bo cnota i obowiązek, i wiara, i honor tak nakazywały. I któż to uczynił? – zali ja jeden? Nie! I pan Mirski, i pan Stankiewicz, najlepsi żołnierze, najcnotliwsi ludzie!… Kto przy nim został? – warchoły!… A ty czemu nie idziesz śladem lepszych od ciebie i mądrzejszych, i starszych? Chcesz hańbę ściągnąć na własne imię? Zdrajcą być ogłoszony?… Wejdź w siebie, zapytaj sumienia, co ci czynić należy: czy przy Radziwille zdrajcy – zdrajcą zostać, czy-li iść z nami, którzy ostatni dech chcemy za ojczyznę puścić, ostatnią kroplę krwi za nią wylać?… Bodajby ziemia nas pożarła, nimeśmy hetmanowi obediencję wypowiedzieli… Ale bogdajby dusze nasze z piekła nie wyjrzały, jeżelibyśmy króla i ojczyznę dla prywaty Radziwiłła mieli zdradzić!…
Mowa ta wielkie na panu Rochu zdawała się czynić wrażenie. Oczy wytrzeszczył, usta otworzył i po chwili rzekł:
– Czego waszmościowie ode mnie chcecie?
– Byś z nami razem poszedł do wojewody witebskiego, który przy ojczyźnie będzie się oponował.
– Ba! Kiedy ja mam rozkaz do Birż waszmościów odwieźć.
– Gadajże z nim! – rzekł Mirski.
– Toteż chcemy, byś nie usłuchał rozkazu!… Byś hetmana opuścił i z nami poszedł, zrozumże! – rzekł zniecierpliwiony Oskierko.
– Mówcie sobie, wasze moście, co chcecie, a z tego nie będzie nic… Ja żołnierz! co by ja był wart, gdybym hetmana opuścił. Nie mój rozum, tylko jego; nie moja wola, tylko jego. Jak on zgrzeszy, to on będzie i za mnie, i za siebie odpowiadał, a moja psia powinność jego słuchać!… Ja tam prosty człowiek, czego ręką nie zrobię, tego i głową… Ale to wiem, żem słuchać powinien, i kwita.
– Róbże, co chcesz! – zakrzyknął Mirski.
– Już to mój grzech – mówił dalej Roch – że ja do Kiejdan kazał nawracać, bo mnie kazali do Birż jechać… Jeno żem zgłupiał przez tego szlachcica, który choć krewny, a taką rzecz mi uczynił, której by i obcy nie uczynił… Żeby to nie krewny! – ale krewny! Boga on w sercu nie miał, że i szkapę mi zabrał, i łaski książęcej mnie pozbawił, i karę na szyję sprowadził. Taki to krewny! A waszmościowie do Birż pojedziecie, niech potem będzie, co chce!
– Szkoda czasu, panie Oskierko – rzekł Wołodyjowski.
– A zawracać do Birż, kondle! – krzyknął na dragonów Kowalski.
I zawrócili znów do Birż. Pan Roch kazał jednemu z dragonów siąść na wóz, sam zaś usadowił się na jego koniu i jechał tuż przy więźniach, powtarzając jeszcze przez pewien czas:
– Krewny – i żeby taką rzecz uczynić!
Więźniowie, słysząc to, chociaż niepewni swego losu i zmartwieni ciężko, nie mogli przecie wstrzymać śmiechu, aż na koniec pan Wołodyjowski rzekł:
– Pocieszże się waćpan, mości Kowalski, bo nie takich jak ty na hak ów mąż prowadził… Samego Chmielnickiego on chytrością przewyższył i już co do fortelów, nikt nie może iść z nim w paragon.
Kowalski nie odrzekł nic, jeno odjechał trochę od wozu, bojąc się szyderstw. Wstydził się zresztą i więźniów, i własnych żołnierzy, i tak był strapiony, że aż żal było na niego patrzeć.
Tymczasem pułkownicy rozmawiali o panu Zagłobie i jego cudownej ucieczce.