Текст книги "Test"
Автор книги: Stanislav Lem
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 3 страниц)
W słuchawkach narodził się miarowy, daleki pisk – trzy kropki, kreska, dwie kropki, dwie kreski, trzy kropki, kreska – PAL.
– No, a teraz trzeba wytrzeszczać oczy! – rzekł sobie, podniósł trochę fotel – tak miał na oku trzy naraz ekrany – sprawdził jeszcze raz, jak kręci się fosforyczny promień wodzący radaru, i czekał. Na radarze nie było nic. Ale ktoś wołał:
– A siedem Terraluna, A siedem Terraluna, sektor III, kurs sto trzynaście, woła PAL PELENG, Proszę o namiar. Odbiór.
– Nieszczęście, i jak ja teraz usłyszę moje JO! – stropił się Plirx.
Mucha zawyła w słuchawkach i znikła. Za chwilę cień nakrył go z góry – jakby nietoperz przysiadł na lampie. To była mucha. Łaziła po szklanym pęcherzu, jakby badała, co tkwi w jego środku. Tymczasem w eterze robiło się gęsto – PAL, który już widział (rzeczywiście wyglądał jak pal, był to osiemsetmetrowy cylinder z aluminium, zakończony kulą obserwatoryjną), leciał nad nim, może w odległości czterystu kilometrów, może w nieco większej, i pomału go wyprzedzał.
– PAL PELENG do A siedem Terraluna, sto osiemdziesiąt koma czternaście, sto sześć koma sześć. Odchylenie rosnące liniowo. Koniec.
– Albatros cztery Aresterra, woła PAL Główna, PAL Główna, schodzę tankować sektor II, schodzę tankować sektor II, idę na rezerwie. Odbiór.
– A siedem Terraluna, woła PAL PELENG…
Reszty nie słyszał, połknęło ją brzęczenie muchy. Ucichła.
– Główna do Albatrosa cztery Aresterra, tankowanie kwadrant siódmy. Omega Główna, tankowanie przeniesione Omega Główna. Koniec.
– Oni się tu umyślnie zebrali, żebym nic nie słyszał – pomyślał Pirx.
Przetiwpotna bielizna pływała na nim. Mucha, brzęcząc, zataczała wściekłe kręgi nad tarczą Kalkulatora, jakby usiłowała za wszelką cenę dogonić własny cień.
– Albatros cztery Aresterra, Albatros cztery Aresterra do PAL Główna, wychodzę na kwadrant siódmy, wychodzę na kwadrant siódmy, proszę pilotaż interkomem. Koniec.
Słychać było oddalający się pisk interkomu, który utonął w rosnącym brzęczeniu. Wyłoniły się z niego słowa:
– JO dwa Terraluna, JO dwa Terraluna, woła AMU 27, AMU 27. Odbiór.
– Ciekawość, kogo on woła? – pomyślał Pirx i aż podskoczył w pasach.
– AMU – chciał powiedzieć, ale zachrypłe gardło nie przepuściło nawet dźwięku. W słuchawkach brzęczało. Mucha. Zamknął oczy.
– AMU 27 do JO dwa Terraluna. Jestem kwadrant cztery, sektor PAL, włączam pozycyjne. Odbiór.
Włączył swoje pozycyjne światła – dwa czerwone z boków, dwa zielone na dziobie, jedno niebieskie z tyłu, i czekał. Nic nie było słychać oprócz muchy.
– JO dwa bis Terraluna, JO dwa bis Terraluna, wzywam… – brzęczenie.
– Chyba do mnie? – pomyślał z rozpaczą.
– AMU 27 do JO dwa bis Terraluna, jestem kwadrant cztery, brzegowy sektor PAL, mam wszystkie pozycyjne. Odbiór.
Teraz oba JO odezwały się równocześnie – włączył selektor kolejności, żeby wyciszyć tego, kto odezwał się drugi – ale brzęczało dalej, naturalnie – mucha.
– Ja się tu chyba powieszę – pomyślał. Nie wpadło mu do głowy, że wobec braku ciążenia nawet takie wyjście nie jest możliwe.
Nagle zobaczył w radarze oba swoje statki – szły za nim równoległymi kursami, oddalone od siebie nie więcej niż o dziewięć kilometrów, to znaczy w strefach wzajemnie zakazanych: jego obowiązkiem, jako pilotującego, było nakazać im odejście na odległość dopuszczalną – 14 kilometrów. Sprawdzał na radarze położenie plamek, oznaczających statki, kiedy mucha siadła sobie na jednej. Cisnął w nią książką nawigacyjną, nie doleciała, uderzyła w szkło pęcherza i, zamiast się ześliznąć po nim, odleciała z powrotem, w górę, uderzyła o strop szklanej bani i tak fruwała na wszystkie strony – brak ciążenia. Mucha nie raczyła nawet odlecieć – odeszła sobie pieszo.
– AMU 27 Terraluna do JO dwa JO dwa bis. Widzę was. Macie zbliżenie burtowe. Przejść na kursy równoległe z poprawką zero koma zero jeden. Po wykonaniu manewru przejść na odbiór. Koniec.
Obie plamki zaczęły się wolno rozchodzić, być może mówili coś do niego, ale słyszał już tylko muchę. Urządzała sobie brzękliwe spacery na mikrofonie Kalkulatora. Nie miał już czym w nią rzucać. Książka nawigacyjna pływała nad nim. trzepocąc łagodnie kartkami.
– PAL Główna do AMU 27 Terraluna. Wyjść z kwadrantu brzegowego, wyjść z kwadrantu brzegowego, przyjmuję transsolarny. Odbiór.
– Bezczelność, transsolarny się napatoczył – co mnie obchodzi transsolarny?! Statki w szyku mają pierwszeństwo! – pomyślał Pirx i zaczął krzyczeć, wyładowując w tym krzyku całą swoją bezsilną nienawiść do muchy:
– AMU 27 Terraluna do PAL Główna. Nie schodzę z kwadrantu, transsolarny nic mnie nie obchodzi, idę w szyku trójkowym. AMU 27, JO dwa, JO dwa bis eskadra Terraluna, prowadzący AMU 27. Koniec.
– Niepotrzebne było o tym, że mnie ten transsolarny nic nie obchodzi – pomyślał – ma się rozumieć – karne punkty. Niech ich wszystkich cholera weźmie. A za muchę kto dostanie karne? Też ja.
Pomyślał, że to z muchą tylko jemu mogło się zdarzyć. Mucha! Wielka mi rzecz! Wyobrażał sobie, jakby Smiga pękał z Boerstem ze śmiechu, gdyby dowiedzieli się o tej idiotycznej musze. Po raz pierwszy od startu pomyślał o Boerście. Nie miał jednak ani chwili czasu – PAL zostawał coraz wyraźniej z tyłu. Lecieli trójką już pięć minut.
– AMU 27 do JO dwa, JO dwa bis Terraluna. Godzina dwudziesta zero siedem. Manewr wejścia na kurs paraboliczny Terraluna rozpoczynamy godzina dwudziesta zero dziesięć. Kurs sto jedenaście… – wyczytywał kursy z kartki, którą udało mu się przed chwilą akrobatycznie ściągnąć z powietrza ponad głową. Jego statki odpowiedziały. PAL-a nie było już widać, ale go wciąż słyszał – albo jego, albo muchę. Naraz brzęczenie jej jak gdyby się rozdwoiło. Chciał przetrzeć oczy. Tak. Były już dwie. Skąd wylazła druga?
– Teraz wykończą mnie – pomyślał całkiem, ale to całkiem spokojnie.
Było nawet coś przyjemnego w przekonaniu, że nie warto się już szarpać, zrywać nerwów – one i tak dadzą mu radę. To trwało sekundę – potem popatrzał na zegar, była właśnie godzina, którą sam wyznaczył na początek manewru, a on nie miał jeszcze rąk na dźwigniach!
Mordownia tysiącznych ćwiczeń robiła jednak widać swoje – złapał obie rękojeści na oślep, poruszył lewą, potem prawą, wpatrzony w trajektometr. Silnik odezwał się głucho, potem zasyczało, poczuł uderzenie w głowę, aż jęknął z zaskoczenia. Dostał kantem książki nawigacyjnej w czoło – tuż pod okapem hauby! Zakryła mu twarz, nie mógł jej trącić – potrzebował obu rąk. W słuchawkach brzęczało i kotłowało się miłosne życie much na Kalkulatorze. – Powinni dawać rewolwer – pomyślał, czuł, jak książka nawigacyjna wskutek rosnącego przyspieszenia zgniata mu nos. Rzucał głową jak szalony – musiał widzieć trajektometr!! Ważyła chyba ze trzy kilogramy, naraz spadła z trzaskiem na podłogę – no tak; było prawie 4 g. Natychmiast zmniejszył przyspieszenie, utrzymywał je w granicach manewru, ustawił zapadki na rękojeściach – miał teraz 2 g przyspieszenia. Czy muchom nic nie robi takie przyspieszenie? Nic im nie robiło. Czuły się świetnie. Miał lecieć tak 83 minuty. Spojrzał na tarczę radaroskopu – oba JO szły za nim, odległość między jego rufą a nimi wzrosła do jakichś siedemdziesięciu kilometrów, to przez to, że przez parę sekund miał 4 g i wyskoczył do przodu. Nie szkodzi.
Teraz miał trochę wolnego czasu – aż do końca lotu z przyspieszeniem. 2 g – to nie było nic takiego. Ważył teraz – wszystkiego – sto czterdzieści dwa kilogramy. Siedział nieraz i pół godziny w laboratoryjnej karuzeli na 4 g.
Inna rzecz, że to nie było przyjemne – ręce, nogi jak z żelaza. Głową nie można było nawet ruszyć – oślepiało.
Jeszcze raz sprawdził położenie obu swoich statków za rufą i pomyślał, co teraz robi Boerst. Wyobraził sobie jego twarz – musiała wyglądać jak na filmach. Szczękę miał ten chłopak! Nos prosty, oczy szare – stalowe – na pewno nie wziął z sobą żadnego bryka! Chociaż – jemu na razie też nie okazał się potrzebny. W słuchawkach osłabło brzęczenie – obie muchy łaziły nad nim po szklanym wierzchu bani, ich edenie muskały jego twarz, aż się za pierwszym razem wzdrygnął. Spojrzał w górę – miały plackowate rozszerzenia na końcach czarnych łapek, ich odwłoki błyszczały metalicznie w świetle lamp. Ohyda!
– Poryw osiem Aresterra woła Trójkąt Terraluna, kwadrant szesnasty, kurs sto jedenaście koma sześć. Mam was na kursie zbieżnym jedenaście minut trzydzieści dwie sekundy, proszę odchylić kurs własny. Odbiór.
– Masz ci los! – jęknęło w nim. – Bałwan, pcha się prosto – przecież widzi, że idę w szyku!
– AMU 27 prowadzący Trójkąt Terraluna JO dwa JO dwa bis woła Poryw osiem Aresterra. Idę w szyku, nie zmieniam kursu, wykonaj manewr mijania. Koniec.
Mówiąc to, szukał tego bezczelnego Porywu na radarze – był! Nie dalej niż o półtora tysiąca kilometrów!
– Poryw osiem do AMU 27 Terraluna, mam przebity rozrząd grawimetryczny, wykonajcie niezwłocznie manewr mijania, punkt przecięcia kursów czterdzieści cztery zero osiem, kwadrant Luna cztery, pas brzeżny. Odbiór.
– AMU 27 do Poryw osiem Aresluna, JO dwa, JO dwa bis Terraluna, wykonuję manewr mijania godzina dwudziesta trzydzieści dziewięć, manewr zwrotny równoczesny za prowadzącym ha odległości optycznej, odchylenie północne sektor Luna jeden zero koma sześć, włączam silniki małym ciągiem. Odbiór. Mówiąc to, jednocześnie włączył obie dolne dysze odchylające. Oba JO dwa odpowiedziały natychmiast, skręcili, gwiazdy przesuwały się w ekranach, Poryw podziękował, leciał do Luny Głównej, Pirx nabrał nagle fantazji, życzył mu szczęśliwego lądowania, to było w dobrym stylu, zwłaszcza że tamten miał awarię, widział go na tysiącu kilometrów z zapalonymi pozycyjnymi – potem znowu wezwał swoje JO, zaczęło się wchodzenie na stary kurs – okropność! Jak wiadomo, nie ma nic łatwiejszego niż zejść z kursu – odnaleźć potem ten sam kawałek paraboli wydaje się prawie niemożliwością. Inne przyspieszenie, nie mógł nadążyć z rzucaniem współrzędnych Kalkulatorowi, łaziły po nim muchy, potem zaczęły się gonić po radarze – cienie ich zamiatały tylko ekran. Skąd te bydlęta brały tyle siły? Po dobrych dwudziestu minutach znaleźli się w końcu na pierwotnym kursie.
– A Boerst ma na pewno drogę jak wyczyszczaną odkurzaczem – pomyślał. – Zresztą – co mu tam! Zrobi wszystko i tak jedną ręką.
Włączył automat reduktora akceleracji, żeby na 83 minucie mieć przyspieszenie zero, jak nakazywała instrukcja, i zobaczył coś, od czego jego mokra przeciwpotna bielizna zrobiła się jak uszyta z lodu.
Nad tablicą rozdzielczą zesuwała się z zacisków biała pokrywka – milimetr po milimetrze. Była, widać, słabo wsadzona i podczas targania statku przy manewrach zwrotnych (targał nim rzeczywiście gwałtownie) zatrzaskowe rygielki puściły. Tymczasem przyspieszenie wciąż jeszcze wynosiło 1,7 g, pokrywka zesuwała się powolutku, jakby ją ktoś ciągnął w dół niewidzialną nitką – aż zeskoczyła i spadła. Uderzyła w szkło bani od swojej strony, osunęła się po nim i leżała nieruchomo na podłodze. Obnażone, zabłysły cztery miedziane przewody wysokiego napięcia i bezpieczniki pod nimi.
– No – i czego ja się właściwie tak zestrachałem? – pomyślał. – Spadła pokrywka, to spadła, wielkie rzeczy. Z pokrywką, bez pokrywki, nie wszystko jedno?
Był jednak niespokojny – takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Jeżeli może spaść pokrywka bezpieczników, to może odlecieć i rufa.
Już tylko dwadzieścia siedem minut lotu z przyspieszeniem było przed nim, kiedy pomyślał, że po wyłączeniu silników pokrywka stanie się nieważka i zacznie tam latać. Czy może narobić coś złego? Raczej nie. Za lekka. Nawet szybki żadnej nie stłucze. E, nic.
Poszukał wzrokiem much – goniąc się, kołując, bzycząc, latały dokoła całej bani, aż siadły pod bezpiecznikami. Stracił je z oczu.
W radaroskopie odnalazł swoje oba JO – na kursie. Przedni ekran ukazywał wielką na pół nieba tarczę księżycową. Mieli kiedyś ćwiczenia selenograficzne w kraterze Tychona, wtedy gdy Boerst obliczył za pomocą zwykłego, przenośnego teodolitu… – e, do licha, czego on nie potrafił! Usiłował odnaleźć Lunę Główną na zewnętrznym stoku Archimedesa. Była słabo widoczna, bo prawie cała zaryta w skałach, można było dojrzeć tylko wygładzony wierzch lądowiska ze światłami sygnałowymi, naturalnie kiedy leżała w strefie nocy, ale teraz świeciło tam słońce. Sama stacja spoczywała wprawdzie w smudze cienia, który rzucał krater, ale kontrast z oślepiająco oświetloną tarczą dokoła był taki, że słabiutkie płomyczki sygnalizacji nie były w ogóle widoczne.
Księżyc wyglądał, jakby na nim nigdy noga ludzka nie stanęła – od księżycowych Alp kładły się długie, długie cienie na równinę Morza Deszczów. Przypomniał sobie, jak przed lotem na Księżyc – z całą grupą, wtedy byli jeszcze zwykłymi pasażerami – Ośla Łączka poprosił go, aby sprawdził, czy gwiazdy siódmej wielkości są jeszcze z Księżyca widoczne, a on, osioł, podjął się tego z największym zapałem! Zapomniał na śmierć, że żadnych gwiazd z Księżyca w ogóle w dzień nie widać – wzrok jest zbyt olśniony blaskiem słońca, odbitym od powierzchni gruntu. Ośla Łączka długo jeszcze prześladował go tymi gwiazdami z Księżyca. Tarcza puchła powoli w ekranach – niedługo wyprze resztki czarnego nieba poza obręb przedniego.
Dziwne – nic nie brzęczało. Spojrzał w bok – i struchlał.
Jedna mucha siedziała na wypukłości bezpiecznika i czyściła sobie skrzydełka, a druga zalecała się do niej. Kilka milimetrów obok niej lśnił najbliższy kabel. Izolacja kończyła się trochę wyżej – wszystkie cztery kable były gołe, grube prawie jak ołówek, napięcie nie tak znów wysokie, 1000 Volt, i dlatego odstępy między nimi nie były duże – jeden od drugiego o siedem milimetrów. Przypadkowo wiedział, że siedem. Rozbierali raz całą instalację elektryczną i za to, że nie znal odstępów między przewodami, nasłuchał się od asystenta różności. Mucha dala spokój zalecankom i łaziła teraz po gołym przewodzie. Oczywiście nic jej to nie szkodziło. Ale gdyby tak zachciało się jej przeleźć na drugi… – widocznie właśnie się zachciało, bo zabrzęczała i siedziała teraz na skrajnej miedzianej żyle. Jak gdyby w całej sterowni nie było innego miejsca! Gdyby sobie stanęła tak, że przednie łapki na jednym przewodzie, a tylne na drugim…
No, więc co? W najgorszym razie zrobiłoby się zwarcie, zresztą mucha nie jest chyba tak wielka. Jeżeli nawet, to będzie zwarcie przez moment, automatyczny bezpiecznik wyłączy prąd, mucha spali się, automat z powrotem włączy prąd i wszystko zagra znowu – aż muchą będzie spokój! Patrzał jak zahipnotyzowany na szafeczkę wysokiego napięcia. Jednak nie życzył sobie, żeby bydlę próbowało. Krótkie spięcie – cholera wie, co może z tego być. Niby nic – ale po co?
Zegar: jeszcze osiem minut na malejącym stopniowo ciągu silników. Zaraz będzie koniec. Patrzał właśnie na ten zegar, kiedy błysło – i światła zgasły. Trwało to może trzecią część sekundy. – Mucha! – pomyślał, czekając z zapartym tchem, żeby automat na powrót włączył prąd. Włączył.
Światła zapaliły się, ale pomarańczowo, słabo, i natychmiast znów strzelił bezpiecznik. Ciemno. Automat znowu włączył. Wyłączył. Włączył. I tak ciągle – bez końca. Światła błyskały w pół prądu, co się stało? Zobaczył z trudem, w momentalnych, następujących po sobie miarowo rozjaśnieniach: po musze – wcisnęło się bydlę pomiędzy dwa przewody – pozostało truchełko, zwęglony słupek, który dalej łączył oba kable.
Nie można powiedzieć, żeby się za bardzo przestraszył. Był podniecony, ale czy w ogóle od chwili startu uspokoił się na dobre? Zegar źle było widać. Tablice miały własne oświetlenie – radar też. Prądu było akurat tyle, że awaryjne światła ani rezerwowe obwody nie włączały się – ale znów nie aż tyle, żeby było jasno. Do wyłączenia silników brakło czterech minut.
Nie musiał się o to troszczyć – automat reduktora sam powinien wyłączyć silnik. Lodowaty potoczek pociekł mu wzdłuż kręgosłupa – jakże automat wyłączy, jeżeli jest zwarcie?
Przez chwilę nie był pewny, czy to ten sam obwód, czy nie. Uprzytomnił sobie, że to są główne bezpieczniki. Dla całej rakiety i dla wszystkich obwodów. Ale stos, stos jest przecież osobno?…
Stos – tak. Ale nie automat. Sam go przecież przedtem nastawił. No, więc trzeba go wyłączyć. Czy lepiej nie ruszać? Może jednak zagra?
Konstruktorzy nie uwzględnili tego, że do sterowni może się dostać mucha – że przykrywka może spaść i będzie zwarcie – takie zwarcie!
Światła migały bez przerwy. Trzeba było coś zrobić. Ale co?
Proste – należy przerzucić główny wyłącznik, który jest pod podłogą, za fotelem. Wyłączy główne obwody i uruchomi awaryjne. I wszystko będzie w porządku. Rakieta nie jest jednak tak głupio skonstruowana, wszystko przewidzieli z należytym zapasem bezpieczeństwa.
Ciekawe, czy Boerst też wpadłby na to tak od razu? Należy się obawiać, że tak. Nawet może… ale zostały już tylko dwie minuty!! Nie zdąży przeprowadzić manewru! Podskoczył. Na śmierć zapomniał o tamtych!
Myślał chwilę z zamkniętymi oczami.
– AMU 27 prowadzący Terraluna do JO dwa, JO dwa bis. Mam zwarcie w sterowni. Manewr wejścia na orbitę tymczasowo trwałą nad strefą równikową Księżyca wykonam z opóźnieniem… e… nieokreślonej długości. Wykonajcie manewr sami w ustalonym czasie. Odbiór.
– JO dwa bis do prowadzącego AMU 27 Terraluna. Wykonuję manewr łączny razem z JO dwa wejścia na orbitę tymczasowo trwałą nad strefą równikową. Masz dziewiętnaście minut do Tarczy. Powodzenia. Powodzenia. Koniec.
Ledwo dosłuchał, odkręcił kabel radiofonii, wąż tlenowy, drugi kabelek – pasy miał już rozpięte. Gdy się podnosił, automat reduktora zapłonął rubinowo – cała kabina to wyskakiwała z ciemności, to pogrążała się w mętnopomarańczowym świetle osłabionego napięcia. Silnik nie wyłączył się. Czerwone światełko patrzało na niego z półmroku, jakby pytając o radę. Rozległo się miarowe buczenie – sygnał ostrzegawczy. Reduktor nie mógł wyłączyć automatycznie silników. Łapiąc równowagę, skoczył za fotel.
Wyłącznik siedział we wpasowanej w podłogę kasecie. Kaseta – zamknięta na klucz. Tak, na pewno zamknięta. Szarpał pokrywę – nie puszczała. Gdzie klucz?
Klucza nie było. Szarpnął jeszcze raz – nic.
Skoczył na równe nogi. Ślepo patrzał przed siebie – w przednich ekranach płonął już nie srebrzysty, ale biały, jak górskie śniegi, gigantyczny Księżyc. Zębate cienie kraterów sunęły po tarczy. Altimetr radarowy odezwał się – czy szedł już od dawna? Cykał miarowo – zielone cyferki wyskakiwały z półmroku: dwadzieścia jeden tysięcy kilometrów odległości.
Światło bezustannie migało, bezpiecznik wyłączał miarowo prąd. Gdy gasło, w kabinie nie zapadał już mrok – upiorny blask Księżyca wypełniał ją po brzegi i tylko nieznacznie słabł, kiedy lampy błyskały swoim półprzytomnym żarzeniem.
Statek leciał prosto, wciąż prosto, i wciąż zwiększał szybkość na szczątkowym przyspieszeniu 0,2 g – zarazem Księżyc przyciągał go coraz mocniej. Co robić? Co robić?! Skoczył jeszcze raz do kasety, uderzył nogą w pokrywę – stal ani drgnęła.
Zaraz! Boże! Jak mógł tak ogłupieć!! Trzeba – trzeba po prostu dostać się tam, na drugą stronę pęcherza! Można przecież! Przy samym wyjściu, tam gdzie szklana bania przechodzi zwężającym się tunelem w lej kończący się u klapy – jest specjalna dźwignia, polakierowana na czerwono, pod tabliczką TYLKO W RAZIE AWARII ROZRZĄDU. Wystarczy ją przełożyć, a szklana bania uniesie się o metr prawie w górę – i będzie można przeleźć pod jej dolnym brzegiem na drugą stronę! Tam jakimś kawałkiem izolacji oczyści przewody i… Jednym susem znalazł się przy czerwonej dźwigni. – Idioto! – pomyślał, złapał stalową rękojeść, pociągnął, aż mu chrupnęło w stawie barkowym. Rękojeść wyskoczyła na całą długość błyszczącego olejem, stalowego pręta – a bania ani drgnęła. Ogłupiały, patrzał na nią – widział w głębi ekrany, pełne płonącego Księżyca, światło migało mu wciąż ponad głową – jeszcze raz targnął rękojeść, chociaż była już wyciągnięta… Nic.
Klucz! Klucz do kasety wyłącznika! Rzucił się płasko na podłogę, zajrzał pod fotel. Leżał tam tylko bryk…
Światła bezustannie migały, bezpiecznik miarowo wyłączał prąd. Gdy gasły, wszystko wokół stawało się białe jak wystrugane z trupich kości.
– Koniec! – pomyślał. – Dać się wyrzucić razem z banią? Wystrzelić z fotelem, w osłonie? Nie można, spadochron nie zahamuje, Księżyc nie ma przecież atmosfery. Ratunku!!! – chciał krzyczeć, ale nie było do kogo wołać – był sam. Co robić?! Musi być jakiś ratunek!!
Skoczył jeszcze raz do rękojeści – omal ręka nie wyskoczyła mu ze stawu. Chciało mu się płakać z rozpaczy. Tak głupio, tak głupio… Gdzie jest klucz? Dlaczego mechanizm się zaciął? Altimetr – jednym spojrzeniem ogarnął zegary: dziewięć i pół tysiąca kilometrów. Od rozpalonego tła wyraźnie odcinała się skalna piła Timocharisa. Zdawało mu się, że widzi już miejsce, w którym wryje się w pokrytą pumeksem skałę. Będzie grzmot, błysk i…
Naraz jego skaczące szaleńczo oczy padły, w sekundzie rozbłysku świateł, na poczwórny rządek miedzianych żył. Wyraźnie czerniała tam grudka, łącząca kable, pozostała po spalonej musze. Wystawiając bark, jak bramkarz w robinsonadzie, skoczył przed siebie, uderzenie było straszne, wstrząs omal nie pozbawił go przytomności. Ściana bani odrzuciła go jak nabita samochodowa opona, upadł na podłogę. Ani drgnęła. Zerwał się na równe nogi, dysząc ciężko, z pokrwawionymi ustami, gotów ponownie rzucić się na szklany mur. Spojrzał w dół.
Dźwignia małego pilotażu. Dla wielkich, krótkotrwałych przyspieszeń, rzędu 10 g, ale tylko na ułamek sekundy. Pracowała bezpośrednio, na cięgłach mechanicznych. Dawała momentalny, awaryjny ciąg.
Ale mógł nią tylko zwiększyć przyspieszenie, to znaczy – jeszcze szybciej dolecieć do Tarczy. Nie – zahamować. Odrzut był zbyt krótkotrwały. Hamowanie musi być ciągłe. Mały pilotaż – na nic?
Rzucił się na dźwignię, padając złapał ją, targnął, pozbawiony amortyzującej osłony fotela miał uczucie, że wszystkie kości mu się rozlatują, tak uderzyła go podłoga. Pociągnął jeszcze raz. Taki sam straszny, momentalny skok rakiety! Uderzył głową o ziemię, gdyby nie pianoplastik – roztrzaskałby się.
Bezpiecznik brzęknął – miganie ustało nagle. Sterownię zalał spokojny, normalny blask lamp.
Podwójne uderzenie błyskawicznych przyspieszeń małego pilotażu wytrąciło strupieszały węgielek spomiędzy przewodów. Zwarcie było usunięte. Czując słony smak krwi w ustach, skoczył w fotel, jakby dawał nurka z trampoliny – ale nie wpadł w jego objęcia, przeleciał wysoko nad oparciem, okropne uderzenie o strop, ledwo co osłabione haubą.
W momencie kiedy odbijał się do skoku, czynny już automat reduktora wyłączył silnik. Resztka ciążenia znikła. Statek, teraz już tylko rozpędem, spadał jak kamień prosto ku skalnym ruinom Timocharisa.
Odbił się od sufitu. Krwawa ślina, którą wypluł, płynęła obok niego w powietrzu czerwono-srebrzystymi bąbelkami. Rozpaczliwie wił się wyciągając ręce ku oparciu fotela. Wyrwał z kieszeni wszystko, co w nich tkwiło, cisnął za siebie.
Ten odrzut pchnął go łagodnie, powoli, sunął coraz niżej, palce, wyciągnięte tak, że ścięgna pękały, najpierw zgrzytnęły paznokciami po niklowej rurze, aż wpiły się w nią. Nie puścił: już. Ściągnął się cały głową w dół, jak akrobata robiący odwróconą stójkę na poręczach, złapał pas, po pasie zjechał w dół, owinął go wokół ciała, karabinek… – nie tracił czasu na zatrzaskiwanie go, zagryzł go tylko w zębach – trzymało. Teraz ręce na rękojeści, nogi w pedały!!
Altimetr: tysiąc osiemset kilometrów do Tarczy. Czy zdąży zahamować? Wykluczone! 45 kilometrów na sekundę! Musi skręcić – wykonać głębokie wyjście z pikującego lotu – tylko tak!
Włączył dysze odchylające – dwa, trzy, cztery g! Mało! Mało!!
Dał pełny ciąg na odchylenie. Rtęcią płonąca tarcza w ekranie, dotąd jak gdyby wmurowana weń z zewnątrz, drgnęła i coraz szybciej poczęła sunąć w dół. Fotel skrzypiał pod rosnącym ciężarem jego ciała. Statek wchodził w łuk nad samą powierzchnią Księżyca, o wielkim promieniu – promień musiał być taki, bo miał ogromną szybkość. Rękojeść stała twardo, dociśnięta do końca. Wtłaczało go w gąbczaste oparcie, tracił dech, kombinezon nie był połączony z tlenową sprężarką, czuł, jak gną mu się żebra, szarawe plamy pokazały się w oczach. Czekał na black-out, patrząc ciągle w ramkę radarowego altimetra, który mielił w swoich okienkach cyferki, jeden rządek wyskakiwał po drugim: 990 – 900 – 840 – 760 kilometrów…
Choć wiedział, że ma za sobą całą moc, parł rękojeść dalej. Wykonywał najciaśniejszy skręt, jaki był w ogóle możliwy – a mimo to nie przestał jeszcze tracić wysokości – cyfry wciąż malały – choć coraz wolniej – leżał jeszcze w zstępującej części wielkiego łuku. Spojrzał – samymi oczami, gałki ich ledwo mógł obrócić – na trajektometr.
Jak zwykle w groźnej strefie ciał niebieskich, tarcza aparatu pokazywała, oprócz krzywej, którą zakreślał pocisk – i migającego słabo jej domyślnego przedłużenia – także profil wypukłości Księżyca, nad którym odbywał się cały manewr.
Obie te krzywe – lotu i księżycowej powierzchni – schodziły się prawie. Czy przecinały się?
Nie. Ale brzuch jego łuku był niemal styczną. Nie było pewne, czy prześliźnie się tuż nad samą Tarczą – czy wyrżnie w nią. Trajektometr pracował z błędem siedmiu – ośmiu kilometrów i Pirx nie mógł wiedzieć, czy krzywa przechodzi trzy kilometry ponad skałami – czy też popod nimi.
Ciemniało mu w oczach – 5 g robiło swoje. Przytomności nie stracił. Leżał, ślepy, z rękami zaciśniętymi mocno na dźwigniach, czując, jak powoli poddają się amortyzatory fotela. Nie wierzył, że jest zgubiony. Jakoś nie mógł w to uwierzyć. Wargami nie był zdolny ruszać – więc, w swojej ciemności, w myślach tylko liczył powoli: dwadzieścia jeden – dwadzieścia dwa – dwadzieścia trzy – dwadzieścia cztery…
Przy pięćdziesięciu zapełgała myśl, że to już zderzenie – jeśli w ogóle musiałoby nastąpić. Mimo to nie puszczał dźwigni. Zaczynało mu się robić słabo: duszność, dzwon w uszach, w gardle pełno krwi, w oczach – krwawa czerń…
Palce same rozwarły się – rękojeść odsunęła się powoli, nie słyszał nic, nie wiedział. Powoli robiło się szaro – oddychać było coraz lżej. Chciał otworzyć oczy – ależ były, przez cały czas były otwarte, piekły teraz: spojówki wyschły!!
Usiadł.
Miał 2 g na grawimetrze. Przedni ekran – pusty. Gwiazdowe niebo. Ani śladu Księżyca. Gdzie się podział Księżyc?
Leżał w dole – pod nim. Wystrzelił w górę ze swojej śmiertelnej piki – i oddalał się teraz od niego z malejącą szybkością. Jak nisko prześliznął się nad samą Tarczą? Musiał to zarejestrować altimetr, ale miał w tej chwili co innego na głowie niż wypytywanie go o dane cyfrowe. Teraz dopiero zorientował się, że alarmowy sygnał, który buczał przez cały czas, umilkł. Dużo wart taki sygnał! Już raczej jakiś dzwon powinni powiesić pod stropem. Jak cmentarz, to cmentarz. Coś zabzyczało cichutko – mucha! Druga mucha! Żyła – bydlę jedno! Latała nad samą banią. Miał w ustach coś wstrętnego, szorstkiego, o smaku płótna – koniec pasa bezpieczeństwa! Cały czas zgniatał go w zębach! Pojęcia o tym nie miał.
Zapiął pas, położył ręce na dźwigniach – trzeba wyprowadzić rakietę na właściwą orbitę. Oczywiście, po obu JO nie będzie już śladu – ale musi dociągnąć, gdzie trzeba i zameldować się Lunie Nawigacyjnej. Czy może Lunie Głównej – dlatego że miał awarię? Diabli wiedzą! Czy siedzieć cicho? Wykluczone! Jak wróci – zauważą krew, nawet szklany sufit jest pochlapany czerwono (teraz to zauważył), a zresztą rejestrator zapisał na taśmie wszystko, co się działo – szaleństwa bezpiecznika i jego walkę z awaryjna dźwignią. Niezłe są te AMU, nie ma co! A ci, co podstawiają człowiekowi taką trumnę na start, też są dobrzy!
Trzeba się było jednak meldować, nie wiedział dalej komu, więc pochylił się, popuszczając naramienny pas.
Sięgnął po bryk, leżący pod fotelem. – Ostatecznie, dlaczego nie mam zaglądnąć? Przynajmniej teraz się przyda. Usłyszał wówczas, że coś trzasnęło – zupełnie, jakby się otwarły jakieś drzwi.
Żadnych drzwi za nim nie było, doskonale o tym wiedział, nie mógł się zresztą odwrócić, przypięty pasami do fotela, ale smuga jasności padła na ekrany, gwiazdy zbladły w nich i usłyszał stłumiony głos Szefa:
– Pilocie Pirx!
Chciał się zerwać, pasy go przytrzymały, upadł z powrotem, zdawało mu się, że zwariował. W przejściu między ścianą sterówki a szklaną powłoką ukazał się Szef. Stał przed nim w swoim szarym mundurze, patrzał na niego szarymi oczami – i uśmiechał się. Pirx nie wiedział, co się z nim dzieje.
Szklana powłoka uniosła się w górę – odruchowo zaczął rozpinać pasy, wstał – ekrany za plecami Szefa zgasły nagle, jak zdmuchnięte.
– Zupełnie dobrze, pilocie Pirx – powiedział Szef. – Zupełnie dobrze.
Pirx w dalszym ciągu nie wiedział, co się z nim dzieje. Stał w postawie zasadniczej przed Szefem i zrobił okropną rzecz – odwrócił głowę, o ile pozwolił mu na to na wpół wydęty kołnierz.
Całe przejście, razem z klapą, było odsunięte – jakby rakieta pękła w tym miejscu na dwoje. Widać było w smudze wieczornego światła pomost hali, stojących na nim ludzi, liny, kratownice – Pirx z nie domkniętymi ustami popatrzał na Szefa.
– Chodź, chłopcze – powiedział Szef. Powoli podał mu rękę, którą Pirx ujął – wzmacniając uścisk, Szef dodał: – Wyrażam ci uznanie w imieniu Lotów, a we własnym – przepraszam cię. To… jest… konieczne. Teraz chodź, przejdziesz do mnie. Będziesz się mógł umyć.
Ruszył do wyjścia. Pirx poszedł za nim, stąpając ciężko i niezgrabnie. Na dworze było chłodno i wiał słaby wiatr – wpadał do hali przez odsuniętą część stropu. Oba pociski stały na tych samych miejscach co przedtem – tylko kilka długich, grubych kabli, zwisając łukiem nad pustą przestrzenią, dochodziło do ich dziobów. Przedtem tych kabli nie było.
Instruktor stojący na pomoście mówił coś do niego. Źle słyszał przez haubę.
– Co? – spytał odruchowo.
– Powietrze! Wypuść sobie powietrze z kombinezonu!
– A, powietrze…
Nacisnął wentyl – zasyczało. Stał na pomoście. Jakichś dwu ludzi w białych fartuchach czekało przed linami bariery. Jego rakieta wyglądała, jakby miała rozpękły dziob. Ogarniało go z wolna uczucie dziwnej słabości – zdumienia – rozczarowania, które przemieniało się coraz wyraźniej w gniew.
Otwierali klapę drugiego pocisku. Szef stał na pomoście, ludzie w białych fartuchach mówili coś do niego. We wnętrzu drugiej akiety rozległ się słaby trzask…