Текст книги "Wypadek"
Автор книги: Stanislav Lem
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 2 страниц)
Massena szedł przed nim lekko zgarbiony, w świetle coraz ostrzejszym, które niweczyło wszelką iluzję …łatwych miejsc” ściany – to złudzenie rzekomej lekkości, braku oporów i partii śmiertelnego zagrożenie wywoływała błękitnawa mgiełka odległości, tak spokojnie obejmująca każdy fragment połyskującej skały Dzień, pełny i czysty, dotarł już do nich, rzucali długie, chwiejące się cienie pod szczytem osypiskowego stożka. Ściana zasilała go dwoma wielkimi żlebami, pełnymi Jeszcze nocy; martwy dopływ piargu spiętrzał się tam i nikł nagle, pochłonięty doskonałą czernią.
Od dawna nie można już było ogarnąć masywu jednym spojrzeniem. Proporcje przemieniły się, ściana, z odległości podobna do każdej innej, ukazywała niepowtarzalną indywidualność ukształtowania, olbrzymiejąc wysuwał się ku nim potężny filar, który sponad rozsypanej talii płaskich płyt wystrzelał w górę, poszerzał się, rósł, aż odepchnął i zasłonił wszystko inne i został sam, w zimnym, ponurym cieniu miejsc nigdy nie oświetlonych. Weszli właśnie na płat wiecznego śniegu, pokryty odpryskami lecących z wysokości kamieni, kiedy Massena zwolnił kroku, a potem przystanął, jakby nasłuchiwał. Pirx, który dopędził go pierwszy, zrozumiał – tamten pokazał mu palcem na własne ucho, w którym tkwiła oliwka mikrofonu.
– Był tu?
Tamten tylko skinął głową i zbliżył ku brudnej, stwardniałej powierzchni śniegu metalowy pręcik czujnika. Podeszwy butów Aniela przesycone były izotopem radioaktywnym i czujnik wykrył jego ślad. Robot musiał przejść tędy poprzedniego dnia, nie wiadomo tylko – idąc w górę czy już wracając. W każdym razie odnaleźli jego trasę. Od tego miejsca szli już wolniej.
Wydawało się, że ciemny filar stoi tuż, ale Pirx wiedział, jak myląca jest ocena odległości w górach. Jakoż szli i szli, teraz już ponad śniegiem i głazami rumowiska, starą, obło opiłowaną grańką, i Pirxowi zdawało się, że w zupełnej ciszy dochodzi go popiskiwanie słuchawek Masseny, ale to było chyba niemożliwe. Tamten kilkakrotnie zatrzymał się, poruszał końcem aluminiowego pręta, obniżał go dotykając niemal skały, rysował nim w powietrzu pętle i ósemki, niby różdżkarz, aż, odnalazłszy trop, ruszał dalej. Byli już niedaleko miejsca, w którym Aniel miał dokonać pomiarów; Pirx uważnie przetrząsał wzrokiem otoczenie, jakby szukał śladów przejścia zaginionego.
Ale skała była pusta. Najłatwiejszą część drogi mieli poza sobą – przed nimi wznosiły się rozmaicie nachylone płyty, sterczące spod pięty filaru; był to jak gdyby umyślny, gigantyczny przekrój skalnych warstw i częściowo obnażone wnętrze kamiennej zerwy ukazywało najstarsze formacje górskiego rdzenia, miejscami strzaskane, bo dociśnięte straszliwą masą całej, na kilometry wydźwigniętej w niebo, ściany. Jeszcze sto, jeszcze pięćdziesiąt kroków – dalej nie można było iść.
Massena chodził wkoło poruszając przed sobą opuszczonym końcem czujnika, z przymrużonymi oczami, ciemne okulary odsunął na czoło, z pozbawioną wyrazu twarzą krążył tak, niby bez ładu i składu, aż zatrzymał się o kilkanaście metrów od nich i powiedział:
– Był tu. Dosyć długo.
– Skąd wiesz? – spytał Pirx.
Tamten wzruszył ramionami, wyjął oliwkę z ucha i podał ją Pirxowi, dyndającą na cienkiej nitce przewodu razem z prętem czujnika. Pirx sam z kolei usłyszał poćwierkiwania i popiskiwania, rozlewające się chwilami w beczące tony. Na skale nie było żadnych odcisków, śladów, nic – tylko ów ton, wypełniający czaszkę jadowitym pobrzękiem wyjawiał, że Aniel musiał w samej rzeczy długo krzątać się w tym miejscu, skoro każdy niemal metr kamienia zdradzał jego przejście. Powoli z pozornego chaosu Pirx zdołał nawet wyłowić jakiś sens – Aniel przyszedł widać tą samą drogą co oni, rozstawił trójnóg aparatu i, robiąc namiary i zdjęcia, obracając kamerą, musiał chodzić wokół niej, potem kilkakrotnie ją przesuwał, szukając dogodniejszych punktów obserwacyjnych. Tak, układało się to w zrozumiałą całość. Ale co się stało potem?
Pirx jął obchodzić to miejsce coraz szerszymi kręgami, po spirali, aby odnaleźć trop wychodzący odśrodkowo, ślady marszu powrotnego, ale nie było ich. Zupełnie jakby Aniel wrócił dokładnie po własnym śladzie, co wyglądało jednak całkiem nieprawdopodobnie. Nie miał przecież wrażliwego na radioaktywność czujnika, nie mógł zatem wiedzieć, którędy przyszedł, z dokładnością do centymetrów; Krull mówił coś do Masseny, ale Pirx nie zważał na nich, wciąż krążąc, aż nagle wydało mu się, że słuchawka odezwała się raz jeden, krótko, lecz wyraźnie. Cofał się teraz niemal milimetr po milimetrze. Tak, to było tu. Rozejrzał się, otwierając oczy, które przymrużył, aby całą uwagę skupić na śpiewie czujnika. Odnaleziony ślad znajdował się pod ścianą, jakby robot nie zawrócił w stronę obozu, lecz, przeciwnie, ruszył ku pionowemu filarowi.
To było dziwne. Czego mógł tam chcieć?
Pirx szukał następnego śladu, głazy milczały jednak, a musiał badać wszystkie potrzaskane płyty, spiętrzone u nasady filaru; trudno było przewidzieć, na której Aniel postawił stopę w kolejnym kroku. Wreszcie znalazł ślad, oddalony od poprzedniego o pięć metrów; czyżby Aniel skoczył aż tak daleko? Ale po co? Znowu cofnął się i po chwili odkrył opuszczony ślad – robot po prostu przeskakiwał z kamienia na kamień. Pirx, pochylony, płynnie poruszając prętem, drgnął nagle, bo w głowie jakby eksplodował nabój wybuchowy, takim tonem odezwały się słuchawki, aż się skrzywił – dźwięk był prawie bolesny. Spojrzał za taflę głazu i osłupiał. Wklinowany między dwa kamienie, ukryty na dnie naturalnej, płytkiej studzienki, jaką tworzyły, spoczywał nie uszkodzony aparat wraz z kamerą fotograficzną. Po drugiej stronie stał, oparty o głaz, plecak Aniela z rozpiętymi pasami, ale porządnie spakowany. Zawołał tamtych. Przybiegli i zdziwili się, jak on, tym znaleziskiem. Krull sprawdził kasety – wyglądało na to, że wszystkie pomiary zostały zrobione. Nie musieli powtarzać pracy. Pozostawało tylko wyjaśnienie losu Aniela. Massena przyłożył ręce do ust i zawołał go kilkakrotnie, aż dalekie, przeciągłe echo wróciło od skał. (Pirx aż drgnął, bo tak mu zabrzmiało to wołanie, jakby szukali człowieka zaginionego w górach. Intelektronik wyjął po chwili z kieszeni płaską kasetę nadajnika, przysiadł i zaczął wywoływać robota, nadając jego sygnał, lecz widać było, że robi to raczej z obowiązku niż z przekonania. Tymczasem Pirx wciąż szukał dalszych śladów. Wyglądało na to, że robot dość długo krążył po owym miejscu – tyle ulotnych piśnięć wydawała słuchawka i nadmiar ów do reszty zdezorientował Pirxa. Nareszcie wyznaczył z grubsza zewnętrzne granice okręgu, którego robot na pewno nie przekroczył i obchodząc je systematycznie liczył na to, że znajdzie nowy ślad, który wskaże kierunek dalszych poszukiwań.
Po pełnym okrążeniu wrócił pod filar. Między skalnym występem, na którym stał, a wznoszącą się, całkiem już pionową ścianą, ziała około półtorametrowa szczelina; dno jej pokrywał drobnymi, ostrokanciastymi odłamkami odstrzelony z wysokości piarg. Pirx sumiennie zbadał i to miejsce, ale słuchawka milczała. Stał wobec zagadki zupełnie niezrozumiałej: wyglądało, jakby Aniel dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Tamci naradzali się półgłosem za jego plecami, a on podniósł z wolna głowę i po raz pierwszy z takiej bliskości spojrzał na wstępujący w górę filar. Niezwykła była siła wyzwania, jaką czuł w kamiennym spokoju ściany; a właściwie nie było to wyzwanie, lecz coś podobniejszego raczej do wyciągniętej otwarcie ręki – z pojawiającą się natychmiast pewnością, że trzeba ją przyjąć, że to jest początek drogi, na którą musi się wejść. Zupełnie odruchowo szukał oczami pierwszych chwytów; były pewne. Jednym długim, obliczonym krokiem można było przekroczyć szczelinę i stanąć od razu na małym, lecz dobrym stopniu; po owym rozkroku należało bez żadnych wątpliwości ruszyć skosem, wzdłuż prawdziwie geometrycznego pęknięcia, pogłębiającego się kilka metrów wyżej w kształt płytkiego kominka. Nie wiedząc właściwie, po co to robi, Pirx podniósł czujnik i wychyliwszy się, jak daleko mógł, zbliżył go do owego kamiennego stopnia po drugiej stronie szczeliny. Słuchawka odezwała się. Pirs powtórzył dla pewności tę operację, balansując z trudem, by nie stracić równowagi – tak bardzo musiał się wychylić w pustkę – i znowu usłyszał krótki pisk. Teraz nie miał już wątpliwości. Wrócił do tamtych.
– On poszedł w górę – powiedział spokojnie, wskazując na filar. Krull zdawał się nie rozumieć, a Massena powtórzył:
– W górę poszedł? Jak to? Po co w górę?
– Nie wiem. Tam jest ślad – odparł z pozorną obojętnością Pirx. Massena skłonny był sądzić, że Pirx się omylił, ale zaraz sam przekonał się, że to jednak prawda. Aniel jednym, długim krokiem przeprawił się najwidoczniej ponad szczeliną i poszedł wzdłuż odpękniętego częściowo, kamienego zwału – na filar. Zapanowała konsternacja. Krull oświadczył, że pomiary zostały wykonane, a robot, widocznie wskutek jakiegoś defektu, „rozprogramował się”; Massena obstawał przy tym, że to niemożliwe, przecież zostawił wszystkie aparaty i plecak, zupełnie jakby przygotowywał się planowo do trudnej wspinaczki, więc musiało zajść coś, co go do niej skłoniło.
Pirx milczał. Postanowił już w duchu, że pójdzie na filar, choćby nie miał z nim iść żaden z towarzyszy; Krull nie mógłby i tak, bo rzecz wymagała kwalifikacji alpinistycznych, i to nie byle jakich. Od Masseny słyszał przedtem, że chodzi sporo i podobno niezgorzej znał się na technikach hakowych; kiedy więc tamci zamilkli, powiedział po prostu, że zamierza iść – czy Massena gotów jest mu towarzyszyć?
Krull natychmiast zaoponował. Regulamin zakazuje narażania się na niebezpieczeństwo; po południu przyleci po nich Ampere; muszą przedtem złożyć barak i spakować się; pomiary zostały wykonane; robot najwyraźniej uległ jakiejś awarii, należy więc po prostu uznać, że zaginął, to znaczy wyjaśnić okoliczności w końcowym sprawozdaniu.
– Czy to znaczy, że mamy go tu zostawić i odlecieć? – spytał Pirx.
Jego spokój zdawał się drażnić Krulla, który, powściągnąwszy się z widocznym wysiłkiem, odparł, że w sprawozdaniu przedstawi się dokładnie wypadki oraz opinie członków grupy wraz z najbardziej prawdopodobnym wnioskiem: uszkodzenia mnestronów pamięciowych lub kierunkowego obwodu motywacyjnego albo desynchronizacja…
Massena zauważył, że jedno, drugie ani trzecie nie jest możliwe, ponieważ Aniel nie ma w ogóle żadnych układów mnestronów, a tylko jednorodny, monokrystaliczny układ, wyhodowany molekularnie z przechłodzonych roztworów diamagnetycznych, śladowo zapłodnionych pierwiastkami izotopowymi…
Najoczywiściej chciał pognębić Krulla, wykazując mu, że mówi o rzeczach, na których w ogóle się nie zna; Pirx przestał ich słuchać. Odwrócony plecami, ponownie zmierzył okiem stopę filaru, ale już inaczej niż przedtem – wyobrażone stało się realnym i jakkolwiek było mu z tym trochę niezręcznie, Czuł jawną satysfakcję, że będzie się mógł z tą górą spróbować.
Massena postanowił iść z Pirxem, być może, aby się w ten sposób ostatecznie przeciwstawić Krullowi. Pirxa dochodziło piąte przez dziesiąte z tego, co mówił: że zagadkę należy koniecznie wyjaśnić, bo jeśli po prostu wrócą, to, być może, przeoczone zostanie jakieś równie ważne co tajemnicze zjawisko, które wywołało tak nieoczekiwaną reakcję robota i gdyby było tylko pięć szans na sto, że takie zjawisko zaszło, usprawiedliwia to całkowicie podjęcie ryzyka wspinaczki.
Krull, to należało przyznać, potrafił przyjąć przegraną i nie tracił już więcej słów. Zapanowało milczenie. Massena zaczął zdejmować z pleców aparaty, a Pirx, który tymczasem przyszykował już swoją linę, młotek, haki i zmienił ciężkie buty na pantofle, zerkał na niego ukradkiem. Massena był trochę zdenerwowany; Pirx widział to. Nie tyle sprzeczkę z Krullem – rzecz prosta, ile tym, że może w nie bardzo przemyślany sposób wpędził się sam w sytuację, z której nie miał już wyjścia. Pirx pomyślał, że Massena, gdyby mu zaproponować pozostanie, kto wie, czyby na to nie przystał, chociaż czynnik podrażnionej ambicji był nie do obliczenia. Nie mówił jednak nic, bo chociaż wspinaczka zapowiadała się u początku łatwo, nie wiadomo było, co czeka ich w ścianie wyżej, tam zwłaszcza, gdzie jej sporą część przesłaniały przewieszki. Przecież nie wypenetrował nawet ściany przez lornetkę, bo nie brał pod uwagę takiej eskapady. A jednak wziął linę i haki – po co? Zamiast analizować te sprzeczności, stał i czekał na Massenę. Potem ruszyli bez pośpiechu do podnóża skały.
– Pójdę pierwszy – powiedział Pirx – na razie na całą linę; potem się zobaczy.
Massena skinął głową. Pirx odwrócił się raz jeszcze aby zobaczyć, co robi Krull, z którym rozstali się be: słowa. Stał tam, gdzie go zostawili, przy porzuconych plecakach. Byli już tak wysoko, że spoza północnych grzbietów górskich oliwkową plamą wychynął kraj obraz dalekich nizin. Dół piarżystego osypiska spoczywał jeszcze w cieniu, tylko szczyty jaśniały oślepiająco i blask ów rozproszoną aureolą wchodził w szczerby grani, królującej nad nimi wysoko w niebie.
Pirx zrobił duży krok, stopa znalazła występ, dźwignął się i poszedł lekko w górę. Pierwsze metry był; naprawdę łatwe. Posuwał się miarowo, jakby leniwie tuż przed oczami przesuwały się chropawe warstwy skały, nierówne, z zaklęśnięciami ciemniejszego koloru. Opierał się, podciągał ciało, przesuwał w górę, czując nieruchome, mroźne tchnienie nocy, promieniując z calizny. Serce uderzało nieco szybciej, ale oddycha swobodnie i dobrze mu było z pewnym rozgrzaniem jakie przyniosła praca mięśni. Popuszczana z dołu lina szła za nim, w czystym powietrzu jej szmer rozlega się jakby powiększony, gdy tarła o skałę – wreszcie nim się skończyła, Pirx znalazł dobre miejsce dla asekuracji; kogoś innego prowadziłby z lotnej, ale wola wpierw przekonać się, co też wart jest Massena. Stał wklinowany w szczelinę, która szła ukośnie przez cały filar, i mógł, czekając na Massenę, przypatrzyć się wielkiemu kominowi, który omijali, wznosząc się równolegle do niego – rozszerzał się tu właśnie na kształt szarego kamieniospadu, tworząc amfiteatralne wklęśnięcie zbocza; z dołu wyglądało to miejsce zupełnie nieciekawie, płasko, teraz dopiero wystąpiło bogatą rzeźbą w całej swej okazałości. Pirx tak doskonale czuł się tu sam, że jakby ocknął się, kiedy zobaczył obok Massenę;. zaraz też ruszył dalej. Tak się to powtarzało, rytmicznie i w spokoju, na każdym następnym stanowisku sprawdzał czujnikiem, czy sygnał w słuchawce zaświadczy o obecności Aniela – tylko raz jeden zgubił go i musiał wycofać się z łatwego kominka, bo tamten przetrawersował to miejsce; nie był przecież wspinaczem, mimo to Pirxowi łatwo przychodziło odgadywanie wszystkich jego kolejnych decyzji, tak – chciałoby się powiedzieć – konieczna, tak logiczna była ta droga w skale, umożliwiająca najszybsze zdobywanie wysokości. W każdym razie pewne było, że Aniel naprawdę poszedł na wspinaczkę. Pirx nawet przez chwilę nie zastanawiał się, czemu to zrobił. Umiał zakazać sobie jałowej spekulacji. Powoli poznawał przeciwnika – zarazem zaś pozornie zapomniane sposoby i chwyty, ocknąwszy się w pamięci, podpowiadały nieomylnie, co i kiedy robić; nawet to, że musiał dosyć często oswobadzać jedną rękę, aby poszukać czujnikiem radioaktywnego śladu, nie sprawiało mu żadnego kłopotu. Raz, sponad odpękniętego głazu, który siedział jednak jak zamurowany, rzucił okiem w dół. Byli wcale wysoko, chociaż szli niby wolno, Krull stał się już malutką plamką zielonkawego kombinezonu na płaskiej szarości osypiska, nie od razu dostrzegł go na dnie tej powietrznej studni, która otwierała się u stóp.
Dalej był ładny, mały trawers; robiło się trudniej, ale i on odzyskiwał z każdą chwilą dawno nie praktykowaną umiejętność, do tego stopnia, że chwilami lepiej się było zdawać na instynkt ciała, aniżeli świadomie rozważać wybór chwytów; a o tym, że stało się trudniej, przekonała go pewna sekunda, gdy, jak poprzednio, chciał uwolnić prawą rękę, by ująć zwisający z pasa czujnik – i nie mógł tego zrobić. Miał tylko jeden chwyt dla lewicy i coś bardzo niewyraźnego pod czubkiem prawego pantofla; odsunąwszy się, jak mógł, od skały, z tego dystansu szukał oparcia dla drugiej stopy, ale go nie było. Zrezygnował więc z czujnika, bo wyżej zapowiadała się jakby mała półeczka.
Co prawda była pokryta lodowym szkliwem i pochylona ku przepaści, ale w jednym miejscu lód został zerwany z kamienia jakby silnym ciosem. Pantofel Pirxa nigdy by tego nie dokonał – przyszło mu do głowy, że to był but Aniela, robot ważył przecież około ćwierć tony. Massena, który szedł dotąd całkiem dobrze, teraz jakoś zwlekał.
Byli już w górnej partii filaru. Skała, nadal chropawa, zaczynała powoli, a przez to jak gdyby podstępnie odpychać, coraz wyraźniej przewieszona i bez uczciwych zaklinowań nie dałoby się tak iść; kilka metrów wyżej szczelina, do tego miejsca wyraźna, zasklepiła się, Pirx miał jeszcze jakieś pięć metrów swobodnej liny, lecz kazał ją ściągnąć Massenie, by się rozejrzeć. Robot przeszedł tędy – bez haków, bez liny i bez asekuracji. – A więc i ja to potrafię – pomyślał. Szukał po omacku nad sobą; kostka prawej stopy, zaklinowanej w ostatnim koniuszku szczeliny, która go dotąd prowadziła, ostro zakłuła od forsownego skręcenia; mimo to nie ustawał w wysiłkach. Naraz samymi czubkami palców zmacał listewkę, węższą od opuszki; można się było na niej podciągnąć, ale co dalej?
To już nie była tylko rywalizacja ze skałą, ale zarazem jakby i z Anielem, który przeszedł tędy – i to sam. Prawda, że palce miał stalowe… Pirx zaczął już wyswobadzać stopę ze szczeliny, kiedy przy tym ruchu jakiś mały kamyk wyskoczył spod podeszwy i pomknął w dół. Doszedł go wyraźnie syk rozcinanego powietrza, a w długą, długą chwilę potem – jedno wyraźne, ostre stuknięcie. – Owszem, ekspozycja jest – pomyślał. Zrezygnował z podciągania się i szukał miejsca, aby wbić hak. Skała była jednak bez najmniejszych pęknięć; wychylił się w obie strony, jak daleko mógł – nic jednak nie znalazł.
– Co tam? – doszedł go z dołu głos Masseny.
– W porządku, rozglądam się – powiedział. Kostka dawała mu się we znaki, czuł, że długo w tej pozycji nie ustoi. Ba, gdyby można porzucić tę drogę! Ale jeśli raz utraci ślad przejścia, nie odnajdzie go już w tej kilometrowej ścianie. Usiłował zobaczyć cokolwiek nad sobą. W ostrym skrócie płyta zdawała się obfitować we wcale przyzwoite chwyty, ale były to wklęśnięcia płytsze od dłoni; pozostawała tylko owa listewka. Kiedy wydobył stopę ze szczeliny, dźwigając się oburącz w górę, błysnęła mu myśl, że odwrotu już nie ma: skała od razu odepchnęła go, wisiał, końce butów oddaliły się od niej o jakichś trzydzieści centymetrów. W górę! Coś mignęło mu powyżej głowy. Rysa? Ale trzeba się było wyciągnąć. Jeszcze trochę! W następnej sekundzie utracił zdolność myślenia; trzeba było puścić lewą rękę, zawisnąć na końcach czterech palców prawej i sięgnąć lewą do rysy czy też pęknięcia niewiadomej głębokości. – Tego nie wolno było robić! – przemknęło mu, zupełnie bez słów, kiedy z pękającymi omal mięśniami znalazł się nagle o dwa metry wyżej, przywierając do skały; chwytał gwałtownie powietrze, trochę na siebie zły; stał teraz obiema nogami na listewce i mógł wbić hak, nawet dwa, dla pewności, bo pierwszy wszedł dosyć płytko. Zrobił to, z przyjemnością wsłuchując się w czysty, coraz to wyższy dźwięk, który wreszcie ustał. Lina wskoczyła w karabinki, wiedział, że będzie musiał pomóc Massenie; nie była to czysta robota, ale też nie znajdowali się w Alpach; w każdym razie stanowisko miał zupełnie przyzwoite. Nad filarem był wąski, całkiem łatwy komin, w ktorym Pirx wziął krótki pręt czujnika w zęby, bo się bał, że uderzy nim, wystającym zza pasa, o skałę; wyżej barwa otoczenia zmieniła się.
Ściana nie była już czarniawa, z zaciekami brunatnej, jak gdyby bardzo starej szarości. Miejsce jej zajęła ruda, cętkowana buro czerwień słabo iskrzącego się z bliska diabazu. Kilkanaście dobrych metrów – ale ta droga królów zaraz się skończyła; nad sobą miał już nową przewieszkę, nie do pokonania z tak małą ilością haków, no i bez półeczki; Aniel nie miał jednak nic; sprawdził czujnikiem: nie poszedł tamtędy a więc? Pozostawał tylko trawers.
Kiedy sobie to obejrzał, zrazu nie wydała mu się rzecz specjalnie trudna czy groźna. Powracała tu jakby forma zgubionego w diabazach filaru; stał na wąskiej ale przyzwoitej półeczce, która dochodziła do załomu i kończyła się tam; wychyliwszy się zobaczył dalszy jej ciąg za wybrzuszeniem skały, jakieś półtora me trą dalej – dwóch nie było na pewno. Należało zatem owinąć się ciałem wokół odpychającego wybrzuszenia i, tracąc oparcie dla prawej stopy, odepchnąć się lewą tak, by – poprzez powietrze – prawa trafić mogła na dalszy ciąg półki. Poszukał miejsca na wbicie haków; z asekuracją byłoby to niezbyt trudne. Ale złośliwa ściana była i tu bez najmniejszych rys; spój rżał w dół: ze stanowiska, które mógł zająć Massena asekuracja była kompletną fikcją. Odpadłszy, leciałby co najmniej piętnaście metrów; nawet porządnie wbite te haki mogło wyrwać szarpnięcie. A jednak czujnik mówił, że robot przeszedł – sam! – Co to znaczy, do stu diabłów?! – powiedział sobie. – Po drugiej strony jest półka! Jeden duży krok! Jazda, niedołęgo! – Ale stał dalej. Żeby choć dało się napiąć linę – gdzie tam! Wychylił się i patrzał przez sekundę na półkę, dłużej nie mógł – mięśnie zaczynały drżeć. Jeśli podeszwa nie chwyci? Aniel miał stalowe. Coś tam świeciło – topiący się lód. Ślisko jak wszyscy diabli. Należało wziąć ze sobą wibramy…
– I spisać testament – mruknął bezgłośnie, oczy zwęziły mu się, wzrok znieruchomiał, przygarbiony, rozpostarłszy ręce, szukając oparcia w samej szorstkości skały, przewinął się i zrobił ten krok, który go tyle kosztował. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, nie poczuł nawet satysfakcji, bo zobaczył, jak się wpakował. Półka po tej stronie była niższa, więc, chcąc wracać, musiałoby się skoczyć w górę. I jeszcze z tym przewinięciem – to już nie była wspinaczka ani akrobacja nawet, ale diabli wiedzą co! Zjazd na linie? Bo jeśli nie…
Widział, że to zupełny klops, a jednak trawersował dalej, póki się dało. O sytuacji mówiło wystarczająco to, że zapomniał całkiem o Anielu; nie do niego mu było. Lina, wyciągnięta ponad cały jego trawers, chwiała się pod nim, lekko napięta i nadnaturalnie wyraźna, przesadnie bliska i konkretna, bo widoczna cały czas na tle osypiska, rozmazującego się w niebieskawym powietrzu u stóp ściany. Półka kończyła się i nie było z niej drogi ani w górę, ani w dół; odwrotu też nie. – Nie widziałem jeszcze czegoś tak gładkiego – pomyślał z jakimś osobliwym spokojem, który był jednak zupełnie inny od poprzedniego: albowiem gorzej nie mogło już być – więc zdenerwowanie stało się całkowicie zbędne. Rozejrzał się. Pod stopami miał czterocentymetrowy występ, a dalej nic – aż do niewyraźnej, ciemnej plamy komina, który zdawał się zapraszać do wnętrza; dzieliły go od niego cztery metry powietrza u ściany tak spoistej, tak lecącej, jak to tylko możliwe. – I to ma być granit?! – przemknęło mu w formie wyrzutu. Musiała tędy płynąć okresami woda – tak, jej ślady, od których płyta pociemniała, widział nawet, i poszczególne krople; wziął czujnik w prawą rękę i wodził nim, szukając śladu. Popiskiwało słabo. Był. Aniel przeszedł tędy. Ale jak? Naraz zobaczył malutką plamkę szarego jak skała mchu. Zdrapał go. Malutka ryska nie większa od paznokcia. Hak nie chciał wejść głębiej niż do połowy, ale i to było zbawieniem. Szarpnął oczkiem – jak siedzi? Jakoś siedział. A więc – teraz lewą ręką za hak i powoli… Wychylony do połowy w powietrze ześliznął się jakoś oczami z komina, który kusił do skoku, wpółotwarty, zupełnie jakby stworzony przed wiekami dla tej jednej sekundowej chwili, która musiała nadejść; wzrok jego poleciał wtedy w dół jak kamień – aż dotarł do niebieskawej iskry na mżącym szaro rysunku osypiska. Decydujący krok nie został zrobiony.
– Co tam?! – rozległ się głos Masseny.
– Zaraz! Za chwilę! – odkrzyknął, przerzucając linę przez karabinek. Musiał tam zajrzeć, ale dokładniej. Znów wychylił się, zwisł trzema czwartymi ciężaru na haku, zupełnie jakby usiłował wyrwać go ze ściany, ale musiał koniecznie popatrzeć w dół, sprawdzić…
Tak, to był on. Nic innego nie mogłoby tak błyszczeć – z takiej wysokości. Bo droga odchyliła się już dawno od pionu i znajdował się teraz ze trzysta metrów w bok od miejsca, w którym rozpoczęli wspinaczkę. Szukał jakichś wyraźniejszych znaków orientacyjnych tam, w dole. Lina ściskała go nieprzyjemnie, źle się oddychało i krew pulsowała w oczach. Jak mógł, zapamiętywał konfigurację terenu; ten wielki głaz – da się go poznać, chociaż teraz widoczny jest w pionowym skrócie. Mięśnie drżały mu, kiedy wrócił do pionu. – Trzeba będzie zjechać – powiedział sobie i jakoś całkiem bezmyślnie ujął hak, który wyszedł od razu, jakby siedział w maśle; dziwnie mu się zrobiło, ale schował go do kieszeni i zaczął rozważania, jak się stąd wydostać. Udało się to, chociaż nie bardzo czysto: Massena wbił, ile się dało, haków na swoim stanowisku, skrócił linę, a Pirx po prostu przeszorował z osiem metrów po płycie, aż zawisł; tuż niżej był inny kominek i odtąd zjeżdżali już na przemian; kiedy Massena spytał go o powód odwrotu, powiedział:
– Znalazłem go.
– Aniela?
– Tak. Odpadł. Leży tam, na dole.
Powrotna droga nie trwała ani godziny; Pirx bez żalu rozstawał się z hakami; owszem, było to szczególne uczucie – pomyśleć, że nigdy już nie postawi tu nogi, ani on, ani żaden inny człowiek, a w tej skale będą tkwiły kawałki żelaza, obrobionego na Ziemi, i że to będzie już na wieki – a właściwie na zawsze.
Krull podbiegł do nich, kiedy, stanąwszy równymi nogami na głazach, zrobili kilka niepewnych jeszcze kroków, jakby odwykli od normalnego chodzenia, i z daleka już zawołał, że znalazł porzucone nieco opodal odrzutowe olstra Aniela; robot musiał zdjąć je umyślnie, nim wszedł w ścianę, co było już pewnym dowodem jego aberracji, gdyż stanowiły – w razie upadku – jedyną szansę ocalenia.
Massena zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na te rewelacje Krulla– nie krył się wcale z tym, ile kosztowała go ta droga; przeciwnie – z jakąś ostentacją usiadł na głazie, rozstawiwszy szeroko nogi, jakby się rozkoszował pewnością podstawy, i nad potrzebę wycierał chustką twarz, czoło i kark.
Pirx powiedział Krullowi, że Aniel spadł; po paru minutach poszli go szukać. Nie trwało długo, nim go znaleźli. Musiał lecieć co najmniej trzysta metrów. Pancerz tułowia rozprysnął się, metalowa czaszka też i jego monokrystaliczny mózg był miałkim szkliwem rozbryźniętym na wszystkie strony – świecił jak mika na białawych głazach. Krull nie okazał się, na szczęście, aż tak małostkowy, by dowodzić, że wspinali się całkiem niepotrzebnie. Powtórzył tylko, nie bez satysfakcji, że Aniel musiał się „rozprogramować” – pozostawione olstra są dowodem stuprocentowym. Massena był jakby odmieniony wspinaczką, ale nie na lepsze; nie próbował nawet oponować, a w ogóle wyglądało na to, że tym bardziej będzie zadowolony, im szybciej ekipa ulegnie rozwiązaniu i rozstaną się na dobre. Wracali więc w milczeniu, tym bardziej że Pirx nie uważał za wskazane dzielić się z towarzyszami własnym osądem wypadku. Był pewny, że Aniel nie uległ żadnemu defektowi, że to, co się stało, nie miało nic wspólnego z jakimiś monokryształami czy mnestronami, bo czyż on, Pirx, uległ defektowi, że tak bardzo chciało mu się pokonać tę ścianę? Aniel był po prostu bardziej podobny do swych konstruktorów, niż oni gotowi byli przyznać. Kiedy wykonał swoje zadanie, zostało mu jeszcze sporo czasu do powrotu – był przecież taki sprawny i szybki. Nie tylko widział, ale pojmował otoczenie; był stworzony do rozwiązywania trudnych zadań, to znaczy do gry, a tam objawiła mu się nie byle jaka – iż najwyższą stawką. Pirx nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, gdy pomyślał o zaślepieniu Krulla i Masseny: to, że znaleźli odłożone rozmyślnie, odrzutowe olstra, wzięli za dowód – już zupełnie pewny – aberracji. Ale przecież każdy człowiek postąpiłby tak samo, w przeciwnym razie rzecz nie miała w ogóle sensu, stanowiąc szczególną odmianę gimnastyki. O, nie o to chodziło i żadne wywody, równania, żadne wykresy nie zdołałyby go już przekonać. Zadziwiało jedno tylko – że nie odpadł wcześniej, skoro szedł sam, bez umiejętności, bez treningu, skoro się na tym nie znał, bo nie budowano go przecież po to, by walczył ze skałami. Co by się stało, gdyby wrócił? Pirx znów, nie wiedzieć czemu, był pewny, że by się o tym nigdy nie dowiedzieli. Od Aniela na pewno nie. A w owym miejscu, skoro nie miał towarzysza ani haka, a może nawet nie wiedział o ich istnieniu, zaryzykował skok. Co wtedy myślał? Pewno nic, jak on sam. Czy dosięgnął, choć na mgnienie, brzegów komina? Jeśli tak, musiał tam pozostać ślad, szczypta radioaktywnych atomów, które będą się powoli rozkładały, aż wyparują i znikną.
Wiedział jeszcze jedno: że nikomu o tym nie powie. Każdy człowiek trzymałby się kurczowo hipotezy defektu, najprostszej i najbardziej naturalnej, jedynej, która nie zmieniała obrazu świata.
Do obozowiska doszli po południu. Ich wydłużone cienie poruszały się żwawo podczas pracy; pospiesznie składali barak, który znikał całymi sekcjami, aż została po nim tylko udeptana, czworokątna pustka; obłoki przepływały, a Pirx przenosił skrzynie, zwijał płachty, robił to wszystko, co należało przedtem do Aniela – na tę myśl, gdy ją sobie, uświadomił, zatrzymał się, nim podał ciężar wyciągającemu ręce Massenie.