Текст книги "Odruch warunkowy"
Автор книги: Stanislav Lem
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 5 страниц)
Urwał znacząco. Pirx zamarła Nie przez te słowa – ale ręka Szefa powoli zagarniała papiery, które miał otrzymać wraz ze swoją Misją.
Dlaczego nie stosuje się łączności kablowej: – zagadnął Szef nie patrząc na niego.
Ze względu na koszty. Kabel koncentryczny łączy na razie tylko Lunę Główną z Archimedesem. Ale w najbliższych pięciu latach planuje się skablowanie sieci przekaźnikowej wypalił Pirx.
Szef nie rozpogodzony wrócił do tematu.
No, tak. Praktycznie Mendelejew jest odcięty od świata przez dwieście godzin podczas każdej nocy. Dotąd praca szła tam normalnie. W ubiegłym miesiącu po zwykłej przerwie w łączności stacja nie zgłosiła się na wezwanie z Ciołkowskiego. Ekipa Ciołkowskiego wyruszyła o świcie, zastała główną klapę otwartą, a w – komorze – człowieka. Był to dyżur Kanadyjczyków. Challiersa i Savage’a. W komorze leżał Savage. Miał pękniętą szybę hełmu. Udusił się.
Challiersa znaleziono dopiero po dobie na dnie przepaści pod Bramą Słoneczną. Zginął wskutek upadku. Poza tym na Stacji panował porządek, aparatura pracowała, zapasy były nietknięte, nie wykryto żadnej awarii. Czytałeś o tym?
– Tak – powiedział Pirx. – Ale w gazetach było, że zaszedł nieszczęśliwy wypadek. Psychoza… podwójne samobójstwo w przystępie obłędu…
– Bzdura – rzekł Szef. – Znałem Savage’a. Z Alp. Nie mógł się zmienić. No, nic. W gazetach były brednie. Przeczytasz sobie raport komisji mieszanej. Słuchaj. Chłopcy tacy jak ty są już zasadniczo przebadani z taką samą dokładnością jak piloci, ale dyplomów nie mają, więc nie mogą latać. Poza tym praktykę wakacyjną tak czy inaczej musisz przejść. Jeżeli się zgodzisz, polecisz jutro.
– A kto jest drugi?
– Nie wiem. Jakiś astrofizyk. W końcu – potrzeba tam astrofizyków. Obawiam się, że nie będzie miał z ciebie pociechy, ale może poduczysz się trochę astrografii. Czy orientujesz się, o co chodzi? Komisja doszła do przekonania, że był to nieszczęśliwy wypadek, pozostał jednak pewien cień, nazwijmy to niejasnością. Stało się tam coś niezrozumiałego. Nie wiadomo co. Pomyśleli więc, że podczas następnego dyżuru dobrze byłoby tam mieć człowieka, jednego przynajmniej, o psychicznych kwalifikacjach pilota. Nie widziałem powodu do odmowy. Z drugiej strony, na pewno nic tam nie zajdzie szczególnego. Oczywiście – oczy i uszy musisz mieć otwarte, ale nie masz żadnej misji detektywistycznej, nikt nie liczy na to, że wykryjesz dodatkowe okoliczności wyjaśniające tamten wypadek, i nie jest to twoim zadaniem. Czy jest ci niedobrze”
– Jak, proszę? Nie – odparł Pirx.
– Myślałem… Czy przypuszczasz, że będziesz się umiał zachować rozsądnie” Bo to ci już uderzyło, niestety, do głowy. Zastanawiam się…
Będę się zachowywał rozsądnie – rzekł Pirx najbardziej stanowczym ze swoich tonów.
– Wątpię – rzekł Szef. – Posyłam cię bez entuzjazmu. Gdyby nie ta pierwsza lokata…
– To przez kąpiel? – nagle teraz dopiero zrozumiał Pirx. Szef udał, że nie słyszy. Podał mu najpierw papiery, a potem rękę.
– Start masz jutro o ósmej rano. Rzeczy weź jak najmniej. Zresztą byłeś tam już, więc wiesz. Tu jest bilet na samolot, a tu rezerwacja Transgalaktyku. Polecisz do Luny Głównej, stamtąd przerzucą cię dalej… – Mówił coś jeszcze. Życzył mu czegoś? Żegnał go? Pirx nie wiedział. Nie słyszał nic. Nie mógł słyszeć, bo był bardzo daleko, już na „tamtej stronie”. W uszach miał grzmoty startowe, w oczach – białe, martwe płomienie księżycowych skał, a w całej twarzy – niemal to samo osłupienie, które o tak zagadkowy koniec przyprawiło dwu Kanadyjczyków. Robiąc zwrot w tył, wpadł na wielki globus. Schody wziął w czterech susach, jakby naprawdę był już na Księżycu gdzie ciążenie maleje sześciokrotnie. Przed gmachem o mało nie wpadł pod auto, które zahamowało z wrzaskiem opon, że aż ludzie zaczęli stawać, ale nawet tego nie zauważył. Na szczęście Szef nie widział tych początków jego rozsądnego zachowania, bo wrócił do swoich papierów. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin zdarzyło się z Pirxem, dokoła Pirxa, Pirxowi, ze względu na Pirxa tyle, że chwilami tęsknił niemal za letnią, osoloną kąpielą, w której nie działo się absolutnie nic.
Jak wiadomo, człowiekowi szkodzi zarówno niedobór, jak i nadmiar wrażeń. Ale Pirx nie formułował tego rodzaju wniosków. Wszystkie bowiem starania Szefa, aby Zadanie pomniejszyć, zredukować, a nawet zlekceważyć, zdały się, co tu owijać w bawełnę, na nic. Pirx wchodził do samolotu z takim wyrazem twarzy, że przystojna stewardessa odruchowo cofnęła się o krok – co było zupełnym nieporozumieniem, bo w ogóle jej nie widział. Szedł jakby na czele żelaznej kohorty, zasiadł w fotelu jak Wilhelm Zdobywca, był po trosze nim. Kosmicznym Zbawcą Ludzkości. Dobrodziejem Księżyca. Odkrywcą Strasznych Tajemnic, Poskromicielem Zmór Tamtej Strony, a wszystkim – dopiero w przyszłości, „in spe”, co nie pogarszało bynajmniej jego samopoczucia, wprost przeciwnie, wypełniało go życzliwością i pobłażliwością względem współpasażerów, którzy w ogóle pojęcia nie mieli, kto znajduje się wraz z nimi w brzuchu wielkiego odrzutowca ! Patrzał na nich jak Einstein u schyłku życia na igrające w piasku niemowlęta.
„Selene”, nowy pocisk Transgalaktyku, startowała z kosmodromu nubijskiego. Z serca Afryki. Pirx był kontent. Nie sądził wprawdzie, że gdzieś w tym miejscu będzie w przyszłości wmurowana tablica z odpowiednim napisem nie, tak daleko w marzeniach się nie posunął. Ale niewiele brakowało. Co prawda, w czarę spijanych rozkoszy jęła się z wolna wsączać gorycz. W samolocie mogli o nim nie wiedzieć. Ale na pokładzie rakiety? Okazało się, że będzie siedział na dole, w klasie turystycznej, wśród hałastry jakichś Francuzów, obwieszonych aparatami fotograficznymi przekrzykujących się szalenie szybko w sposób całkowicie niezrozumiały. On – w tłumie hałaśliwych turystów?
Nikt się nim nie zajmował. Nikt nie odziewał go w skafander, nie pompował w niego powietrza, nie pytał, jak się czuje; nie zawieszał mu na plecach butli – chwilowo pocieszał się tym, że to dla niepoznaki.
Wnętrze klasy turystycznej wyglądało prawie jak kabina odrzutowca, tyle że fotele były większe, głębsze, a tabliczka, na której zapalały się rozmaite informujące napisy, tkwiła tuż przed twarzą. Napisy te zakazywały przeważnie różnych rzeczy: wstawania, poruszania się, palenia papierosów, daremnie usiłował Pirx przybieraniem bardziej fachowej postawy, zakładaniem nogi na nogę, lekceważeniem pasów bezpieczeństwa odróżnić się od tłumu profanów astronautyki. Już nie urocza stewardessa, ale pomocnik pilota kazał mu się przypiąć, i to była jedyna chwila, w której ktoś z załogi zwrócił na niego uwagę. Nareszcie jeden z Francuzów, raczej przez pomyłkę, poczęstował go owocową pastylką. Pirx wziął ją, dokumentnie zakleił sobie lepką słodyczą zęby i osiadłszy z rezygnacją w nadymanej głębi fotela, oddał się rozmyślaniom. Z wolna utwierdził się raz jeszcze w przekonaniu o przeraźliwym niebezpieczeństwie swej Misji, której nadciągającą grozę smakował bez pośpiechu, i tak zabierał się do jej próbowania jak nałogowy pijak, któremu dostała się w rękę mchem porosła butelka trunku z czasów wojen napoleońskich.
Miejsce miał przy oknie. Postanowił, rozumie się, w ogóle je zignorować – tyle razy już to widział!
Nie wytrzymał jednak. Kiedy „Selene” weszła na orbitę okołoziemską, z której miała dopiero ruszyć ku Księżycowi, przylepił się do szyby. Bo też fascynujący był ów moment, w którym podkreślona liniami dróg, kanałów, popstrzona osadami i miastami powierzchnia Ziemi oczyszczała się jak gdyby od wszelkich śladów ludzkiej obecności, a kiedy znikły ostatnie, pod statkiem leżała plamista, oblepiona kłaczkami chmur wypukłość planety, i wzrok, przechodząc z czerni oceanów na kontynenty, daremnie usiłował odnaleźć cokolwiek stworzonego przez człowieka. Z odległości kilkuset kilometrów Ziemia wyglądała pusto, przeraźliwie pusto, jakby życie dopiero się na niej rodziło, słabym nalotem zieleni znacząc jej cieplejsze obszary.
W samej rzeczy widział to już wiele razy. Ale przemiana zaskakiwała go zawsze na nowo – było w niej coś, z czym nie mógł się pogodzić. Czy może pierwsze unaocznienie mikroskopijności człowieka wobec próżni? Wejście w obręb innej skali wielkości – planetarnych? Obraz znikomości ludzkich tysiącletnich wysiłków? Czy na odwrót, triumf tejże znikomości, która pokonała martwą, obojętną na wszystko potęgę grawitacji tej bryły przeraźliwej i, pozostawiając za sobą dzikość masywów górskich i tarcze biegunowych lodów, wstąpiła na brzegi innych ciał niebieskich? Rozważania te – czy raczej pozbawiono słów uczucia – ustąpiły miejsca innym, bo statek zmienił kurs, aby przez „dziurę” stref promieniowania, rozwierającą się nad biegunem północnym, wystrzelić ku gwiazdom.
Ale gwiazd nie dało się długo oglądać, bo zapłonęły światła. Podano obiad, podczas którego silniki pracowały, aby wytworzyć namiastkę ciążenia, po czym pasażerowie ułożyli się z powrotem na fotelach, światła zgasły i można było teraz widzieć Księżyc.
Zbliżali się ku niemu od strony południowej. Ledwo paręset kilometrów pod biegunem ział odbitym światłem słonecznym Tycho, biała plama ze strzelającymi na wszystkie strony pasami promienistymi, których zdumiewającą regularność zadziwiała pokolenia ziemskich astronomów, aby na koniec, po rozwiązaniu ich zagadki, stać się przedmiotem studenckich kawałów. Bo czy nie wmawiano pierwszokursistom, że biały krążek Tychona to jest właśnie „dziurka osi księżycowej”, a jego promieniste pasma – to po prostu wyrysowane grubo południki”
Im bliżej podchodzili ku uwieszonej w czarnej pustce kuli, tym jawniejsza stawała się prawda, że jest to zastygły, utrwalony w stężałych masywach lawy obraz świata sprzed miliardów lat, kiedy gorąca Ziemia wędrowała ze swoim satelitą przez olbrzymie chmury meteorowe, szczątki planetogenezy, kiedy żelazny i kamienny grad walił bezustannie w cienką skorupę Księżyca, wyrzucał na powierzchnię fale magmy, a kiedy przestrzeń po nieskończenie długim czasie oczyściła się i opustoszała, bezpowietrzny glob zamarł w pobojowisko tej epoki katastrof górotwórczych. Aż jego masakrowana bombardowaniami, kamienna maska stała się natchnieniem poetów i lamp; liryczną zakochanych.
„Selene”, niosąca na swych obu pokładach czterysta ton ludzi i ładunku, odwróciła się rufą do rosnącej tarczy i rozpoczęła hamowanie, powolne i miarowe, aż delikatnie wibrując, osiadła na jednym z wielkich, zaklęsłych lejów kosmodromu.
Pirx był tu już trzy razy, z tego dwa – sam, to znaczy „siadał własnoręcznie” pośrodku ćwiczebnego pola, oddalonego od lądowiska pasażerskiego o pół kilometra. Teraz nie zobaczył go nawet, bo ogromny, ceramicznymi płytami obszyty korpus „Solone” przesunięty został na podstawę windy hydraulicznej i zjechał pod powierzchnię, do hermetyzowanego hangaru, gdzie odbyła się kontrola celna: narkotyki?, alkohol?, materiały wybuchowe, trujące, żrące? Pirx miał niewielką ilość trującego materiału, mianowicie płaską flaszeczkę z koniakiem, którą ofiarował mu Matters. Ukrył ją w tylnej kieszeni spodni. Potem była kontrola sanitarna – świadectwa szczepienia, sterylizacji bagażu, żeby nie zawlec na Księżyc jakichś zarazków – tę przeszedł od razu.
Za barierkami zatrzymał się, niepewny, czy go ktoś nie oczekuje. Stał na półpiętrze. Hangar był po prostu olbrzymią, wykutą w skale i wybetonowaną komorą o półkolistym stropie i płaskim dnie. Światła było w bród, sztucznego słonecznego, z jarzeniowych płyt, mnóstwo ludzi biegało w jedną i drugą stronę, na akumulatorowych wózkach jechały bagaże, butle sprężonych gazów, zasobniki, skrzynie, rury, szpule kablowe – a w głębi ciemniał nieruchomy powód całej tej gorączkowej krzątaniny, kadłub „Solone”, a właściwie jego środkowa część, podobna do olbrzymiego zbiornika gazowni, bo rufa spoczywała głęboko pod betonem, w obszernej studni, a wierzchołek opasłego cielska przechodził przez okrągły otwór na górną, wyższą kondygnację.
Pirx stał tak, aż przypomniał sobie, że ma własne sprawy do załatwienia. W kapitanacie przyjął go jakiś urzędnik. Dał mu bloczek noclegowy i powiedział, że rakieta na tamtą stronę leci za jedenaście godzin. Spieszył się gdzieś i właściwie nic więcej mu nie powiedział. Pirx wyszedł na korytarz z wrażeniem, że panuje tu bałagan. Nie wiedział nawet dobrze, którędy będzie lecieć, przez Morze Smytha czy wprost do Ciołkowskiego? I gdzie jest właściwie ten jego nieznany towarzysz księżycowy? A jakaś komisja? Program pracy ?
Myślał tak, aż irytacja przeszła w uczucie bardziej materialne, skupione w żołądku. Poczuł głód. Wybrał więc odpowiednią windę, przestudiowawszy wprzód wszystko, co było wypisane na jej sześciojęzycznych tabliczkach, zjechał do kantyny pilotów i tam dowiedział się, że ma jeść w zwykłej restauracji, bo nie jest żadnym pilotem.
To było ukoronowaniem wszystkiego, Chciał już jechać do tej przeklętej restauracji, gdy sobie przypomniał, że nie odebrał swego plecaka. Więc na górę, do hangaru. Bagaż był już w hotelu. Machnął ręką i udał się na obiad. Dostał się w dwie fale turystów : Francuzi, z którymi przyleciał, szli jeść, a jacyś Szwajcarzy, Holendrzy i Niemcy wrócili właśnie z wycieczki selenobusem do stóp Krateru Erathostenesa. Francuzi podskakiwali, jak to zwykle robią ludzie wypróbowujący pierwszy raz czary księżycowej grawitacji, latali pod sufit w śmiechach i piskach kobiet i rozkoszowali się powolnym opadaniem z trzymetrowej wysokości; Niemcy, bardziej rzeczowi, wlewali się do wielkich sal, obwieszali oparcia krzeseł aparatami fotograficznymi, lornetami, statywami, omal że nie teleskopami, i już przy zupie pokazywali sobie okruchy skał księżycowych, które sprzedawały im na pamiątkę załogi selenobusów; Pirx siedział nad talerzem, tonąc we wrzawie niemiecko – francusko – grecko – holendersko – Bóg wie jakiej jeszcze i w powszechnym zachwyceniu, entuzjazmie był jedynym bodaj ponurym konsumentem drugiego już w tym dniu obiadu. Jakiś Holender usiłował się nim zająć, wyraził mianowicie przypuszczenie, że Pirx cierpi na chorobę przestrzeni po locie rakietą (pan pierwszy raz na Księżycu, co?) i ofiarował mu pigułki. To było kroplą, która przepełniła czarę. Pirx nie dojadł drugiego dania, kupił w bufecie cztery paczki keksów i pojechał do hotelu. Cała jego złość skupiła się na portierze, który zaoferował mu kawałek Księżyca, a mówiąc ściślej, okruch zeszklonego bazaltu.
– Odczep się, handlarzu! Byłem tu wcześniej od ciebie! – wrzasnął i trzęsąc się z wściekłości, odszedł, pozostawiwszy za sobą zdumionego tym wybuchem portiera.
W dwuosobowym pokoju siedział, pod zapaloną sufitówką, nieduży człowiek w wypłowiałej wiatrówce, trochę ryży, trochę siwy, z opadającym na czoło kosmykiem włosów, z twarzą spaloną słońcem: na jego widok zdjął okulary. Nazywał się Langner, doktor Langner, był astrofizykiem i miał lecieć z nim do Mendelejewa. To był ten nieznany towarzysz księżycowy. Pirx, już przygotowany na najgorsze, wymienił swoje nazwisko, mruknął coś pod nosem i usiadł. Langner miał ze czterdzieści lat, w oczach Pirxa był dobrze zakonserwowanym staruszkiem. Nie palił, prawdopodobnie nie pił i jak gdyby nie mówił. Czytał trzy książki na raz, jedna była tablicą logarytmiczną, druga – zadrukowana samymi formułami, w trzeciej były znów tylko fotografie widm spektralnych. W kieszeni miał malutki arytmograf, którym posługiwał się przy obliczeniach z wielką zręcznością. Od czasu do czasu, nie podnosząc oczu znad swoich formuł, zadawał Pirxowi jakieś pytanie, Pirx odpowiadał ustami pełnymi keksów. Pokój był klitką z dwoma piętrowymi łóżkami, tuszem, do którego nie wlazłby grubas, i tabliczkami, upraszającymi wielojęzycznie o oszczędzanie wody i elektryczności. Dobrze, że nie zakazywali głębokiego wzdychania. W końcu przecież tlen także się dowoziło. Pirx popił keksy wodą z kranu, przekonał się, że jest zimna, aż cierpną zęby, widocznie zbiorniki mieściły się blisko wierzchniej skorupy bazaltowej. Było dość dziwnie. Według jego zegarka dochodziła jedenasta, według elektrycznego w pokoju była siódma wieczór, według zegarka Langnera było dziesięć minut po północy. Przestawili zegarki na czas Luny, z tym że było to tylko prowizoryczne, bo Mendelejew miał inny, własny czas. Cała tamta strona go miała.
Do startu rakiety zostało dziewięć godzin. Langner, nic nie mówiąc, wyszedł. Pirx usiadł w fotelu, potem przeniósł się pod sufitówkę, usiłował czytać jakieś stare, potargane pisma, które leżały na stoliku, nareszcie nie mogąc usiedzieć, też wyszedł. Korytarz przechodził za zakrętem w rodzaj małego hallu, stało tam kilka foteli naprzeciw wbudowanego w ścianę telewizora. Szedł program dla Luny Głównej z Australii jakieś zawody lekkoatletyczne. Nic go nie obchodziły, ale siadł i patrzał, aż zachciało mu się spać. Wstając, skoczył na pół metra w górę, bo zapomniał o małym ciążeniu. Jakoś zobojętniał na wszystko. Kiedy będzie mógł zdjąć cywilne łachy? Kto mu da skafander? Gdzie są jakieś instrukcje?
I co to wszystko znaczy?
Może i poszedłby gdzieś pytać, nawet awanturować się, ale jego towarzysz, ten cały doktor Langner, uważał widać sytuację za najnormalniejszą w świecie, więc chyba należy trzymać język za zębami?
Program się skończył. Pirx wyłączył telewizor i wrócił do pokoju. Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na Księżycu! Wytuszował się. Przez cienką ściankę słychać było dochodzące z sąsiedniego pokoju rozmowy. Oczywiście, znajomi z restauracji : turyści, których Księżyc doprowadzał do rozkosznej euforii. Jego jakoś nie. Zmienił koszulę (coś trzeba w końcu robić), a kiedy położył się na łóżku, wrócił Langner. Z czterema innymi książkami.
Pirxa przeszedł dreszcz. Zaczynał się domyślać, że Langner jest fanatykiem nauki, czymś w rodzaju młodszego wydania profesora Merinusa. Langner rozłożył na stole nowe fotogramy i oglądając je przez szkło powiększające z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował nawet zdjęć pewnej ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat.
– Sto jedenaście – rzekł Pirx, a gdy tamten podniósł głowę, dodał: – W układzie dwójkowym.
Langner uśmiechnął się po raz pierwszy i stał się dość podobny Do człowieka. Miał białe, mocne zęby.
– Rosjanie przyślą po nas rakietę – powiedział. – Polecimy do nich.
– Do Ciołkowskiego?
– Tak.
To była stacja już na tamtej stronie. A więc jeszcze jedna przesiadka. Pirx zastanawiał się, jak też pokonają pozostałych tysiąc kilometrów. Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakietą. O nic już nie pytał. Nie chciał zdradzić się z tym, że nic nie wie. Zdaje się, że Langner coś do niego mówił, ale Pirx zasnął. W ubraniu. Zbudził się nagle : Langner, pochylony nad łóżkiem, dotknął jego ramienia.
– Już czas – powiedział tylko.
Pirx usiadł. Wyglądało na to, że tamten przez cały czas czytał i pisał; stos papierów z obliczeniami urósł. W pierwszej chwili Pirx myślał, że Langner mówi o kolacji, ale chodziło o rakietę. Pirx władował na siebie wypchany plecak. Langner miał jeszcze większy, wyładowany jakby kamieniami, potem się okazało, że oprócz koszul, mydła i szczoteczki do zębów są w nim same książki.
Już bez żadnego cła czy kontroli przeszli na górny poziom, gdzie czekała na nich rakieta łączności księżycowej – niegdyś srebrna, teraz raczej szara, pękata, na trzech ugiętych kolanowato, rozstawionych nogach dwudziestometrowej wysokości. Nie aerodynamiczna, bo na Księżycu nie ma atmosfery. Pirx taką jeszcze nie latał. Miał się do nich dołączyć jakiś astrochemik, ale się spóźnił. Wystartowali więc punktualnie, sami.
Brak atmosfery był wielce kłopotliwy: nie można było używać żadnych samolotów, helikopterów – niczego prócz rakiet. Nawet tak wygodnych w ciężkim terenie ślizgowców na powietrznej poduszce, bo musiałyby dźwigać cały zapas powietrza, a to było niemożliwe. Rakieta jest szybka, ale nie wszędzie wyląduje; rakiety nie lubią gór ani skał. Ten ich pękaty trójnogi owad zahuczał narastającym ciągiem, zagrzmiał i poszedł świecą w górę. Kabina była ze dwa razy większa od hotelowego pokoiku. W ścianach iluminatory. w stropie – okrągłe okno, kabina pilota była nie na wierzchu, ale w łanie pod spodem, prawie że między wylotowymi dyszami, żeby dobrze widział, na czym ląduje.
Pirx czuł się jak pakunek: posyłają gdzieś, nie wiadomo dobrze, dokąd ani po co, nie wiadomo, co będzie dalej… Znana piosenka.
Weszli na parabolę. Kabina pochyliła się skośnie, ciągnąc za sobą długie „nogi”, Księżyc sunął pod nimi olbrzymi, wypukły, wyglądał, jakby nigdy nie stąpiła nań ludzka noga. Jest taka strefa w przestrzeni między Ziemią i Księżycem, w której pozorna wielkość obu ciał jest jednakowa. Pirx dobrze pamiętał wrażenie wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia błękitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami lądów była jakby mniej realna od Księżyca, który wisiał kamienny, z ostro występującą rzeźbą skalną, a jego nieruchomy ciężar był prawie dotykalny. Lecieli nad Morzem Chmur. Krater Bullialdusa został już w tyle, na południowym wschodzie leżał Tycho w aureoli swych lśniących promieni, które przechodziły poprzez biegun, aż na tamtą stronę: jak zwykle ze znacznej wysokości dominowało wrażenie, trudne do ujęcia, nadrzędnej regularności, która ukształtowała tę czaszę skalną. Wypełniony słonecznym światłem Tycho był jakby środkiem konstrukcji, białawymi swymi ramionami obejmował i przerzynał Mare Humorum i Mare Nubium, a jego wybieg północny, największy, znikł gdzieś aż za horyzontem, w stronie Mare Serenitatis, gdy jednak, pozostawiwszy na wschodzie Cyrk Claviusa, zaczęli się zniżać nad biegunem i już po tamtej stronie lecieli nad Morzem Marzenia, w miarę obniżania się rakiety złudzenie ładu nikło, pozornie gładka, ciemna powierzchnia „morza” ukazywała swoje pęknięcia i szczeliny. Na północo-wschodzie zajaśniał piłą grani Verne. Wciąż tracili wysokość i teraz Księżyc z bliska wyjawiał, czym był naprawdę: płaskowyże, równiny, cyrki kraterów i gór pierściennych jednakowo były zryte lejami kosmicznego bombardowania, kręgi szczątków skalnych i lawy zachodziły na siebie, przenikały się, jakby tych, co prowadzili ów ostrzał tytaniczny, wciąż jeszcze nie zadowalało wywołane zniszczenie.
Nim Pirx zdążył dostrzec masyw Ciołkowskiego, rakieta, pchnięta krótkim włączeniem silników, ustawiła się pionowo, tak że ostatnią rzeczą, którą zobaczył, był ocean ciemności pochłaniającej tatą półkulę zachodnią; już spoza linii terminatora sterczał, płonąc samym wierzchołkiem, szczyt Łobaczewskiego. Gwiazdy w górnym oknie stanęły nieruchomo. Zjeżdżali na dół, jak w windzie; a że nurkowali przez własny, skupiający się u rufy płomień silników, gazy wrzeszczały na wypukłościach zewnętrznego pancerza przypominało to nieco wchodzenie w atmosferę.
Fotele rozłożyły się same, przez górny iluminator Pirx widział wciąż te same gwiazdy, lecieli kulą w dół, ale czuł miękki, nieustępliwy opór, jaki temu upadkowi stawiały grzmiące w odwrotnym kierunku dysze. Nagle gruchnęły pełną mocą. Aha, stajemy na ogniu! – pomyślał Pirx, aby nie zapomnieć, że jest wszak prawdziwym astronautą, choć jeszcze bez dyplomu – uderzenie, coś zaklekotało, trzasnęło, jakby wielki młot walił w kamienie, kabina miękko zjechała w dół, wróciła do góry, w dół w górę, i tak chodziła dobrą chwilę na bulgocących wściekle amortyzatorach, kiedy trzy dwudziestometrowe, kurczowo rozstawione „nogi” na dobre już wpiły się w skalne rumowisko.
Te wahania wygasił wreszcie pilot, dodając trochę ciśnienia do przewodów olejowych, zasyczało i kabina zawisła nieruchomo.
Pilot wylazł do nich przez klapę w środku podłogi, otworzył ścienną szafę, w której, na koniec, ukazały się skafandry. W Pirxa wstąpiło coś w rodzaju animuszu, nie na długo jednak. Były cztery skafandry, jeden pilota, poza tym mały, średni i duży. Pilot wlazł w swój skafander w minutę, tylko hełmu nie założył i czekał na nich. Langner też uporał się szybko. A Pirx, czerwony, spocony i wściekły, nie wiedział, co robić. Średni skafander był nań za mały, a duży – za wielki. W średnim opierał się solidnie głową o wierzch hełmu. W dużym latał jak kokosowe ziarenko w wyschłej skorupie. Owszem, udzielano mu życzliwych rad. Pilot zauważył, że duży skafander jest zawsze lepszy od ciasnego, i zaproponował mu, żeby wypchał puste miejsce bielizną z plecaka. Ewentualnie gotów był mu nawet pożyczyć koc. Dla Pirxa jednak sama myśl o takim napychaniu skafandra miała w sobie coś bluźnierczego, przed czym cała jego astronautyczna dusza stanęła dęba. Owijać się jakimiś szmatami?
Włożył mniejszy skafander. Pilot ani Langner nic już nie mówili, ten pierwszy otworzył klapę śluzy wyjściowej, weszli we trzech, pilot zakręcił śrubowym kołem i z kolei odemknął klapę zewnętrzną.
Gdyby nie Langner. Pirx od razu wyskoczyłby i być może udałoby mu się już w pierwszym stąpnięciu skręcić nogę, ponieważ od powierzchni dzieliło ich dwadzieścia metrów a choć ciążenie małe, skok, biorąc pod uwagę ciężar skafandra, jak gdyby z wysokości piętra na stosy głazów, w najwyższym stopniu chwiejnych.
Pilot opuścił składaną drabinkę i zeszli po niej – na Księżyc. I tu nikt nie oczekiwał ich z kwiatami ani bramami triumfalnymi. Nie było żywej duszy. Pancerna kopuła stacji Ciołkowskiego wznosiła się, oświetlona skośnymi promieniami strasznego księżycowego słońca, w odległości niespełna kilometra. Ponad nią widniało wykute w skale małe lądowisko, ale było zajęte: stały tam obok siebie w dwu rzędach rakiety, dużo większe od tej, którą przylecieli : transportowe.
Ich rakieta, osiadłszy trochę w jedną stronę, spoczywała w swym potrójnym rozkroku; głazy bezpośrednio pod lejami dysz pociemniały, osmalone odrzutowym ogniem. Teren był ku zachodowi prawie płaski, jeśli płaskim można było nazwać to nieskończone gruzowisko, z którego tu i ówdzie sterczały złomy wielkości kamienic. Ku wschodowi wybrzuszał się zrazu łagodnie, aby przejść szeregiem pionowych prawie uskoków w główny masyw Ciołkowskiego; ta pozornie bliska ściana leżała w cieniu i czarna była jak węgiel. Jakieś dziesięć stopni nad grzbietem Ciołkowskiego płonęło słońce – nie można było patrzeć w tę stronę, tak oślepiało. Pirx spuścił od razu przesłonę na szybkę hełmu, ale niewiele to pomogło. Tyle, że nie musiał już mrużyć oczu. Stąpając ostrożnie po ruchomych głazach, ruszyli ku Stacji.
Rakietę stracili zaraz z oczu, bo trzeba było przejść płytką kotlinę. Stacja dominowała nad nią i nad całą okolicą, w trzech czwartych wpuszczona w lity mur skalny. Wyglądała jak pamiętająca mezozoik, rozwalona wybuchem, skalna forteca. Podobieństwo ostro ściętych naroży do baszt ochronnych było uderzające, ale tylko z daleka – im byli bliżej, tym wyraźniej „baszty” traciły foremność, rozchodziły się, a zbiegające po nich czarne pasy okazywały się głębokimi pęknięciami; jak na Księżyc teren był jednak stosunkowo równy i szło się po nim szybko. Każde stąpnięcie wzbijało chmurkę kurzu, tego osławionego kurzu księżycowego, który wznosił się wyżej pasa, otaczał ich mleczną, najbielszą chmurą i nie chciał opadać. Dlatego nie szli gęsiego, lecz obok siebie – i kiedy już pod samą Stacją Pirx odwrócił się, zobaczył całą przebytą drogę – znaczyły ją trzy obłe, nieregularne węże czy warkocze tego pyłu, jaśniejszego od wszystkich ziemskich.
Pirx wiedział o nim sporo pożytecznych rzeczy. Że pierwsi zdobywcy zdumieni byli tym zjawiskiem : pyłu oczekiwano, ale najdrobniejszy nawet powinien był natychmiast opadać w próżni bezpowietrznej. Księżycowy jakoś nie chciał. I co ciekawsze, tylko za dnia. Pod słońcem. Bo, jak się okazało, zjawiska elektryczne przebiegają na Księżycu inaczej niż na Ziemi. Na Ziemi są wyładowania atmosferyczne, błyskawice, pioruny, ogniki świętego Elma. Na Księżycu oczywiście nie ma ich. Ale bombardowane cząsteczkowym promieniowaniem skały ładują się takim samym ładunkiem, jak pokrywający je kurz. Więc, że jednakowe ładunki się odpychają, kurz, raz wzbity, utrzymuje się dzięki odpychaniu elektrostatycznemu czasem i godzinę. Kiedy na Słońcu jest więcej plam, Księżyc „kurzy się” bardziej. Podczas minimum – mniej. I zjawisko to znika dopiero w kilka godzin po zapadnięciu nocy – tej przeraźliwej nocy, której sprostać mogą tylko specjalne, dwuścienne, na podobieństwo termosów budowane, skafandry, ciężkie, nawet tutaj, jak wszyscy diabli.
Uczone te rozmyślania przerwało przybycie do głównego wejścia Stacji. Przyjęto ich gościnnie. Naukowy kierownik Stacji, profesor Ganszyn, zaskoczył trochę Pirxa, który pewną przeciwwagę swej pucołowatości widział we wzroście. Ganszyn patrzał jednak na niego z góry – nie w przenośni. Dosłownie. A jego kolega, fizyk, doktor Pnin, był jeszcze wyższy. W pewnym sensie jego wysokość, w połączeniu z ogólnymi rozmiarami, kazała myśleć raczej o oddaleniu w pionie. Miał chyba dwa metry. Było tam jeszcze trzech innych Rosjan, a może i więcej, ale nie pokazywali się zapewne mieli służbę. Na wierzchu mieściło się obserwatorium astronomiczne, stacja radiowa, skośnie wybitym w skale i wycementowanym tunelem szło się do osobnej kopułki, nad którą wirowały wielkie kraty radarów, a przez iluminatory można było dostrzec ustawiony na samej grani Ciołkowskiego rodzaj oślepiająco srebrnej, regularnej pajęczyny – był to główny radioteleskop, największy na Księżycu. Dostać się tam można było w pół godziny, kolejką linową.
Potem wyjaśniło się, że Stacja jest jeszcze o wiele większa, aniżeli na to wyglądała. W podziemiach były olbrzymie zbiorniki wody, powietrza, żywności ; w niewidocznym z kotliny wbudowanym w pęknięcie skał skrzydle znajdowały się przetwornice energii promienistej Słońca na elektryczną. I była tam też rzecz zupełnie wspaniała: olbrzymie solarium hydroponiczne, pod kopułą ze zbrojnego stalą kwarcu; oprócz sporej ilości kwiatów i wielkich zbiorników z jakimiś galonami dostarczającymi witamin i białka, rósł, w samym środku, bananowiec. Pirx i Langner zjedli po bananie, wyhodowanym na Księżycu. Śmiejąc się, doktor Pnin wyjawił im, że banany nie należą do codziennej strawy załogi : są raczej dla gości.
Langner, który znał się trochę na księżycowym budownictwie, zaczął wypytywać o szczegóły konstrukcji kwarcowej kopuły, bo zadziwiła go bardziej od bananów; w samej rzeczy – budowla była oryginalna. Ponieważ na zewnątrz otwierała się próżnia, kopuła musiała wytrzymać stałe ciśnienie dziewięciu ton na metr kwadratowy, co przy jej rozmiarach sumowało się w imponującą liczbę dwóch tysięcy ośmiuset ton. Z taką siłą zawarte w solarium powietrze usiłowało wysadzić kwarcową banię we wszystkich kierunkach. Zmuszeni do rezygnacji z żelbetów, konstruktorzy wtopili w kwarc szereg zespawanych żeber, które całą moc parcia bez mała trzech milionów kilogramów przekazywały na irydową tarczę u szczytu: stamtąd rozchodziły się, już na zewnątrz, potężne stalowe liny, zakotwiczone głęboko w okolicznym bazalcie. Był to więc jedyny w swoim rodzaju …kwarcowy balon na uwięzi”.