355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Agnieszka Lingas-Łoniewska » W szpilkach od Manolo » Текст книги (страница 1)
W szpilkach od Manolo
  • Текст добавлен: 25 марта 2017, 06:30

Текст книги "W szpilkach od Manolo"


Автор книги: Agnieszka Lingas-Łoniewska



сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 11 страниц)

Agnieszka Lingas-Łoniewska

W SZPILKACH OD MANOLO

Komedia, miejscami poważna,

Kryminał, czasami niepoważny,

Romans, całkiem serio!

Gdynia 2 0 1 3

Miłość to:

jedno Twoje spojrzenie – gdy oczy me smutne,

jeden dotyk Twej ręki na mym czole – gdy głowa boli,

jedno dobre słowo – gdy wokół mnóstwo nienawiści,

jeden uśmiech – w żałobie myśli,

jeden kawałek chleba – gdy głód się odzywa,

jedna kropla wody – gdy gorączka dopada,

jedna miłość – na wszystko...

Miłość, Jolanta Mach

Imię: Liliana.

Wiek: czy to istotne? Ech, dobra, dwadzieścia pięć...

dziesięć lat temu.

Stan cywilny: panna (jakie to idiotyczne, panną dawno

już nie jestem), niech będzie singielka.

Zawód: zawodów miałam wiele, ostatnio miał metr

osiemdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy i kłamliwy jęzor.

Zwierzaki: kocham, posiadam, pieszczę.

Plan na najbliższy rok: nie zabić jednej takiej, znaleźć

inną pracę, może... zakochać się?

*

Jechałam do pracy. Znowu. W sumie zastanawiałam się,

po co to robię. Wstaję rano, myję zęby, biorę prysznic, wyciskam pryszcza, czeszę się, ubieram, maluję, wypijam w pośpiechu kawę, karmię koty, skaczę na jednej nodze,

szukając drugiego buta, kluczyków, apaszki, czego tam

jeszcze? Ciągle czegoś szukam. Notorycznie wszystko gubię. Nie, inaczej. Te uparte i złośliwe rzeczy gubią mnie.

Właściwie uciekają przede mną. I to z krzykiem. Hm.

[9]

Raczej milcząc, z perfidią ciesząc się, że znowu z rozwianym włosem i chaosem wypisanym na twarzy będę miotała się po mieszkaniu jak tancerz electric boogie. Ha! Znam

ten styl, w końcu oglądałam wszystkie sezony You Can

Dance. Swoją drogą niektórzy robią z ciałem niesamowite

rzeczy. A inni są żenujący. Tak jak niektórzy w mojej firmie. Właśnie. Wróciłam do punktu wyjścia. Dojechałam.

Zaparkowałam. Dostrzegłam zielonego passata, który notorycznie stawał częściowo na moim miejscu. To koleś z księgowości. Pewnie wydaje mu się, że jeździ hummerem

i nie zmieści się na swoim miejscu parkingowym. Jak go

znam, wyobraża sobie, że wszystko ma duże. Dobra, nie

myślałam o ilorazie inteligencji. Ale on zapewne tak. Albo

też. Okej. Jestem. Poprawiłam makijaż, zabrałam torbę

z laptopem i wyszłam. Fabryka czeka. Zaraz zacznie się

szychta. A szczury już przebierają swoimi brudnymi łapami.

W windzie spotkałam Bożenkę z kadr. Bożenka ma

około pięćdziesiątki, wygląda całkiem nieźle, w końcu

lata pracy w korporacji pomogły jej wyzbyć się targowych

przyzwyczajeń. Bo kiedyś dama ta była właścicielką pysznego straganu, na którym sprzedawała mydło i powidło.

W sumie do dzisiaj został jej ten przekupkowy dryg, bo

kiedy powiesz jej coś, z czym się nie zgadza, zachowuje się

jak stara przekupa, która targuje się o każde jajo w swym

ręcznie plecionym koszyku. Innym razem przypomina

chyba sobie, że czasy targowe już minęły, to se ne vrati

i trzeba zachowywać się na poziomie. Wówczas przybiera minę obrażonej primadonny, co trochę nie gra z jej chłopskimi rysami, które stara się tuszować makijażem

lub fryzurą, ale ten kamuflaż nic nie daje. Lecz nie można

[10]

zapomnieć, że Bożenka jest mistrzynią przesmykiwania

się pomiędzy korporacyjnymi dziurami, w które większość wpada i przestaje brać udział w tym szlachetnym wyścigu. Prezesów już było wielu, dyrektorzy zmieniają

się jak w kalejdoskopie, ale Bożenka tkwi twardo na swym

stanowisku, jakby przyspawała sobie stołek do grubego

tyłka. Wykazuje się niezwykłą czujnością i gdy zmienia

front, zaczyna całować tylne części ciała danej osoby, już

wiadomo, że wkrótce ta właśnie osoba będzie na szczycie. W sumie Bożenka to najlepsza przepowiednia, jaką moglibyśmy sobie wymarzyć. Nadal nie wiem, jak ona to

robi, czy ma jakiś tajny patent, czy może jej osobista chorągiewka ustawia się zawsze tak, żeby stołek się od dupy nie odczepił. Przynajmniej przed emeryturą.

Docieram na swoje piętro, Bożenka jedzie dalej. Życzę jej

miłego dnia, uśmiechając się fałszywie. Fałszywy uśmiech

to coś, co wszyscy mają tutaj wypracowane do perfekcji.

Wchodzę do swojego pokoju. Moje dziewczyny już są,

kawa czeka na mnie. Moje dziewczyny to jedyne osoby

w tej firmie, którym mogę zaufać i przy których mogę

być sobą.

Baśka jest po trzydziestce, ma świra na punkcie zwierzaków, cięty język i śliczne rude loki. Przyjaźnię się z nią od lat, jest moim lekiem na wszelkie zło i w sumie jedyną

prawdziwą przyjaciółką, jaką miałam. Nieczęsto się zdarza,

żeby przyjaźnić się z kimś, z kim się pracuje, i to w krwio

żerczej korporacji.

– Co masz taką minę? Lejdi już dzwoniła – Baśka przewróciła oczami.

[11]

– A co, znowu czegoś nie rozumie? – pokręciłam głową

i włączyłam komputer.

– Dzień jak co dzień – parsknęła Lidka, druga kole

żanka, z którą pracowałam już dosyć długo. – W dniu,

w którym ona coś zrozumie, dam na mszę.

– Przecież ty nie chodzisz do kościoła.

– No właśnie. Wiesz, jakie to będzie cholerne poświęcenie?

Piję kawę i uruchamiam komputer. Lejdi. Wrzód na

dupie w szpilkach od Manolo. Mistrzyni własnego PR-U,

świetnie utrzymana, z niezłą gadką. Za to z wiedzą praktyczną równą zeru. Na moje nieszczęście była naszą szefową, która usilnie chciała udowodnić, że zna się na tym, co robi. Jasne, dzięki mojej pracy, i nie tylko mojej, jakoś

utrzymywała się na fali popularności wśród najwyższej

władzy. Lecz mnie męczyło ciągłe tłumaczenie wszystkiego

po dziesięć razy, jakbym miała do czynienia z praktykantką

po liceum. Albo i przed. Takie są realia. Jak w tym kawale.

Urodziło się dziecko bez rączek, bez nóżek, tylko same

plecy. Lekarz pociesza zrozpaczoną matkę: „Niech się pani

nie martwi. Ma plecy, poradzi sobie". Dokładnie! Plecy to

podstawa. Przynajmniej tutaj, gdzie jestem od czterech

lat. A już po roku zdałam sobie sprawę, że gdy nie zacznę

wbijać w odpowiednie tylne części ciała odpowiednich

ludzi, to daleko nie zajdę. Ale wówczas musiałabym nosić

krawat, aby odróżnić twarz od tylnej części ciała. Dziękuję,

postoję. W sumie głupio nakładać makijaż i unikać własnego wzroku w lustrze. Lejdi chyba zeza dostaje od tego.

Nie. Poprawka. Ona pewnie z lubością wpatruje się w odbicie i podziwia własny geniusz wdupowłażenia, dzięki któremu zaszła tak daleko. No cóż. Każdy lubi to, co lubi.

[12]

– Wiecie co? Kupuję nową ławę do salonu – odezwała

się milcząca do tej pory Marta, moja trzecia koleżanka.

– Jaką?

– Taką z drewna afrykańskiego.

– Ile kosztuje?

– Pięć stówek.

– A co, ona jest z telewizorem? – parsknęłam, otwierając plik w Excelu.

– Głupia, to afrykańskie drewno!

– Czyli? – moja ignorancja zasłużyła tylko na wzniesienie oczu ku niebu przez Martę.

– Nie będę ci tego tłumaczyć. Przyjedziesz, to sama

zobaczysz. Bo właśnie jutro mam ją odebrać ze sklepu.

– No dobrze – mruknęłam, wpatrując się w moją

skrzynkę mailową, która zapełniała się mailami z dnia poprzedniego i z nocy. Żeby kasa z taką szybkością wpływała do mojego portfela jak wiadomości do Outlooka. Marzenie...

– No to jutro podjedziemy do sklepu, około czternastej.

Zorientowałam się, że dzieje się coś, na co nie mam

wpływu. Oderwałam wzrok od lawiny maili i utkwiłam

go w siedzącej naprzeciwko blondynce.

– Jak to podjedziemy?

– No bo wiesz, ta ława jest duża i nie zmieści się do

mojego samochodu, a ty masz spory bagażnik...

– Ale sobie wszystko świetnie zaplanowałaś. No dobrze

– zgodziłam się łaskawym tonem, chociaż wiedziałam, że

i tak bym z nią pojechała.

Nagle Baśka głośno wyartykułowała swoje niezadowolenie, używając do tego słów powszechnie uważanych za obraźliwe.

[13]

– Co jest? – spytałam.

– Odbierz maila – moja przyjaciółka osiągnęła mistrzostwo w mówieniu z zaciśniętą szczęką.

– Właśnie próbuję to zrobić. Od dziesięciu minut -

mruknęłam. Wreszcie poczta się zapełniła i znalazłam

wiadomość, która doprowadziła moją koleżankę do

szczękościsku.

No tak. Lejdi po raz kolejny prosiła o zakres dzia

łań jednej z naszych sekcji, której istnienie było jednym

wielkim znakiem zapytania. Dla nas było oczywiste, że

sekcja jest niezbędna, ale były pewne osoby, które nie

wiedziały, jak funkcjonuje system i co jest potrzebne do

zapewnienia ciągłości jego działania. To tak, jakby na trasie Wrocław – Warszawa wyrzucić odcinek torów, kiedy nie wie się, przez jakie konkretne stacje będzie przejeżdżał pociąg. Temat był wałkowany od jakiegoś już czasu, przyprawiając mnie i Baśkę o stan chronicznego wkurwienia. Miałyśmy już przygotowany dokument z zakresem działań, który cyklicznie wysyłałyśmy do tej irytująco niefrasobliwej kobiety. Która, gdy jej kiedyś powiedziałam,

że już kilka razy wysłałam ten plik i jest zapewne w jej

skrzynce odbiorczej, odpowiedziała: „Coś mi się stało

z pocztą i nie mam skrzynki odbiorczej" Jasne, kurwa, to

tak, jakby mieć samochód bez silnika, książkę bez tekstu,

samolot bez pilota, seks bez orgazmu, mózg bez rozumu.

To ostatnie porównanie najbardziej przypadło mi do gustu. Więc aby nie dać się bezsilności spowodowanej obniżeniem poziomu przyswajania wiadomości z zewnątrz przez niektóre osoby w naszej firmie, wszystkie cztery

wiedziałyśmy, że albo znajdziemy sobie jakieś hobby, albo

nasza kolejna konwersacja z Lejdi skończy się krwawą

jatką. Lidka zaczęła intensywnie uczyć się hiszpańskiego

i dobijała wszystkich wokół, popisując się radośnie swoimi nowymi lingwistycznymi umiejętnościami. Baśka namiętnie fotografowała, założyła bloga i wrzucała tam

swoje ujęcia natury, zwierząt, ludzi. Marta dostała świra

na punkcie wnętrz, czytała wszystko na ten temat, śledziła

najnowsze trendy i cyklicznie upiększała swoje mieszkanie,

które nabrało prawdziwie stylowego charakteru. Ja... no

cóż, zawsze kochałam czytać, więc założyłam bloga re-

cenzenckiego i zajmowałam się recenzowaniem nowości

wydawniczych, które otrzymywałam bezpośrednio od

wydawców. Blog stał się w ciągu roku bardzo popularny

i był moim ukochanym „dzieckiem", z racji tego, że własnych osobistych potomków nie posiadałam.

Właśnie. Wchodzimy na temat dla niektórych bardzo

drażliwy. Na pewno dla mojej matki, która na każdym

kroku, przy każdym naszym spotkaniu opowiadała mi

o moich koleżankach z podstawówki i z liceum, które

mogły się poszczycić panem mężem i co najmniej jednym dzieckiem.

– Pamiętasz Anitę? Tę, co ledwo skończyła liceum?

Wyobraź sobie, że właśnie wprowadziła się do nowo wybudowanego domu. Ma pięknego synka, a mąż! Ach, co za mężczyzna! A przecież Anita ledwo co przebrnęła przez

szkołę. O studiach nawet nie marzyła.

– Widziałam wczoraj Małgosię. Wiesz, ta z pierwszego

piętra. Jej najstarsza córka już chodzi do liceum. Podobno

bardzo dobrze się uczy. A Gośka rok temu urodziła synka.

Dziwiłam się, że tak późno zdecydowała się na trzecie

[15]

dziecko, no ale w sumie to trzecie, a nie pierwsze, więc

nie ma strachu.

– Rozmawiałam z matką Ewy. Tak, twojej przyjaciółki

z ławki. Jej mąż otworzył kolejną restaurację. Ma łeb do

interesów, a przecież Ewa taka przeciętna, nie wiem, co

on w niej dostrzegł. Zawsze myślałam... No nic, nieważne.

Ewa ma dwójkę – parkę. Śliczne dzieciaki.

Taaak. To stałe teksty mojej matki, artykułowane przy

każdej nadarzającej się okazji. Wszystkim koleżankom

powiodło się lepiej w życiu niż mnie, przede wszystkim

dlatego, że mają koło siebie faceta. Moje studia, jedne,

drugie, podyplomówka, kupione mieszkanie, samochód,

awans, przyjaciele, pasja – to wszystko się nie liczyło.

Najważniejsze było to, że wciąż nie założyłam rodziny.

Moja matka nie potrafiła się z tym pogodzić. W przeciwieństwie do mnie. Oczywiście, próbowałam. Naprawdę.

Przecież nie będę przed sobą ukrywać, że nie zależało

mi na tym, aby stworzyć własny świat. Z kochającymi

i kochanymi przeze mnie ludźmi. Ale nie udało się, chociaż z Markiem było naprawdę blisko. Doszło do tego, że zamieszkaliśmy razem, to znaczy on zamieszkał u mnie.

Poznaliśmy ze sobą naszych rodziców, a moja matka krzątała się po domu, nucąc pod nosem marsz Mendelssohna.

Jedynie mój ojciec podchodził do tego związku sceptycznie. Od początku coś mu się w Marku nie podobało, oczywiście byłam zakochana, więc nie dostrzegałam pewnych symptomów, które mogłyby sprawić, że powinnam zrobić

to, co zrobiłam pół roku później. Czyli wrzucić jego ciuchy

do niebieskiego worka na śmieci i wystawić na korytarz.

Kiedy okazało się, że ukochany podczas moich częstych

[16]

nieobecności (wdrażałam nowy program i jeździłam po

Polsce, szkoląc ludzi w oddziałach) zapraszał do mojego

mieszkania swoją... narzeczoną, udając przed nią, że gustowny apartament należy do niego, moja reakcja była jednoznaczna. Tak więc na co dzień miał mnie, od święta

(a raczej w czasie moich delegacji) – tamtą. Żyć nie umierać. Oczywiście dowiedziałam się o tym dzięki uprzejmo

ści sąsiadów, nie było mojego spektakularnego wejścia,

spowodowanego wcześniejszym powrotem z delegacji,

o nie. Po prostu jedna ze wścibskich sąsiadek powiedziała,

że ta siostra mojego narzeczonego to w ogóle do niego

niepodobna. I że w sumie miło z jej strony, że opiekuje

się i bratem, i mieszkaniem podczas mojej nieobecności.

To wystarczyło. Marek nie zaprzeczał, nie próbował czegoś tłumaczyć w stylu „to nie do końca tak, jak myślisz"

a na koniec usłyszałam, że przynajmniej Marlenka (imię

siostry) nie ma wygórowanych ambicji i kariera nie jest jej celem w życiu. Jasne, gdy efekty mojej pracy zamieniały

się w premie, dzięki którym wyjeżdżaliśmy na weekendy,

na urlopy, do spa, na narty, to wcale mu nie przeszkadzało.

No cóż. Nie zamierzałam stać na drodze do szczęścia moich M.M., więc usłużnie spakowałam niedoszłego-byłego narzeczonego i wystawiłam jego rzeczy na korytarz.

Tak zakończył się mój trzyletni związek, którego finał

sprawił, że odechciało mi się budowania własnej komórki

społecznej. Poprzestałam na niezobowiązujących randkach,

kawkach, wyjściach do kina i flircie na gadu-gadu. Uznałam,

że chyba nie jest mi pisane żyć w stadle małżeńskim i pogodziłam się z tym. W przeciwieństwie do mej rodzicielki, która, zaprzestawszy wyrzutów, podjęła życiową misję

[17]

zeswatania mnie z kimkolwiek, byleby tylko nosił spodnie i miał numer pesel z przedostatnią liczbą nieparzystą.

– Lilianko, pamiętasz panią Janeczkę? Moją krawcową?

Wyobraź sobie, że jej najstarszy syn, Jerzyk, jest znowu

wolny.

– A co? Więzili go terroryści?

– Nie opowiadaj głupot. Jerzyk ma dobrą pracę, mieszkanie, samochód, rozwiódł się i szuka żony. Może poszła-byś z nim do kina, na kawkę?

Z tego, co pamiętałam, Jerzyk miał metr pięćdziesiąt wzrostu i do rzeczonej pięćdziesiątki wiekowo też się zbliżał. Moja matka chciała mnie zabić, to pewne.

Postanowiła, że nie chce mieć już córki. Nie widziałam

innego wytłumaczenia.

– Mamo, a może ty się z nim umówisz? W sumie jesteście prawie w jednym wieku. Tato na pewno się zgodzi.

– Jesteś okropna! Waldek, powiedz coś!

Waldek, czyli Waldemar Arciszewski, czyli mój ojciec.

A więc Waldek mruknął coś niezrozumiałego, zamknął

opasłą książkę, której lekturze z lubością się oddawał, i wyszedł na taras. Waldek był mistrzem rejterady, a może mistrzem strategii i mediacji, w każdym razie skoro wytrzymał ze swoją małżonką czterdzieści lat, świadczyło to o jego nieprawdopodobnych zdolnościach. A może

i o wielkiej miłości? Nie wiem, ostatnio jakoś nam nie

po drodze. To znaczy mnie i takiej jednej, której imię zaczyna się na M.

Nie wiedziałam jeszcze, że ta przeklęta litera będzie

mnie prześladować. I to już wkrótce.

[18]

Kolejny dzień zaczął się zupełnie zwyczajnie. Znowu jechałam do fabryki, słuchając głośno radia i starając się uniknąć korków. Tym razem byłam pewna, że nikt nie

zajmie mojego miejsca na parkingu, bo koleżka z księgowości poszedł na niezasłużony urlop. Tak więc swobodnie wjeżdżam na parking, kierując się strzałkami, gdy nagle

z naprzeciwka, jadąc pod prąd, nadjeżdża czarna beemka,

świecąc mi ksenonami prosto w oczy. W zamian za to ja

błyskam kierowcy „długimi" ale facet (bo to facet), nic

sobie z tego nie robi, tylko ścina zakręt i wjeżdża na moje

miejsce. Na MOJE miejsce. Uff... Czuję, że zaczynam się

gotować, poluźniam apaszkę, parkuję po drugiej stronie

i wychodzę wściekła z samochodu. Wyszarpuję torebkę,

laptopa, papiery, nad którymi pracowałam w domu. Widzę

kątem oka faceta z beemki, który wyciąga teczkę z bagażnika i przygląda mi się ukradkiem. Idę w stronę biurowca, wściekle stukając obcasami.

– A swoją drogą, przydałaby się znajomość zasad poruszania się na parkingu i nie tylko! – mówię głośno, nie patrząc na faceta. A szkoda. Bo jest na co popatrzeć.

Gość ma około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, niebieski ślad zarostu na twarzy, ciemne włosy i cholernie niebieskie oczy. Kiedy zdążyłam się przyjrzeć? Błagam.

Co to w ogóle za pytanie? Mam to opanowane do perfekcji. „Obcinam" i oceniam, i to tak, że obiekt nawet nie wie, że już znalazł się na mojej osobistej liście. Tylko

cholera... teraz mam problem. Bo facet nie mieści się

w mojej skali. Co nie znaczy, że nie jestem na niego

wkurzona i że liczę na coś więcej. Zerkam na rejestrację

[19]

jego auta – warszawska. Pewnie przyjechał w interesach,

w naszym biurowcu mieści się bardzo dużo firm. Chcę go

ominąć, ale facet nie zamierza puścić mojej sarkastycznej uwagi mimo uszu.

– A gdzie jeszcze?

Patrzę na niego przez ułamek sekundy i czuję lekki zawrót głowy. Dlatego nie reaguję tak jak zwykle i ta chwila zawahania od razu zostaje przez niego wykorzystana.

Uśmiecha się lekko (co sprawia, że zaciskam dłonie na

rączce torby z laptopem) i tłumaczy jak pięciolatce:

– Gdzie jeszcze powinienem poznać zasady poruszania się?

Mrugam, jakby stado much wpadło mi do oczu. Czy

facet próbuje ze mną flirtować? Wyszłam z wprawy, że

nie rozpoznaję symptomów. Biorę głęboki wdech i odzyskuję równowagę.

– Wszędzie. Na drodze szczególnie. Poza tym zaparkował pan na moim miejscu.

Facet patrzy na mnie, na moje auto i na swoje. Zaczyna

się rozglądać, wreszcie, ku mojemu zdumieniu, kuca i zagląda pod własny samochód.

– Co pan robi? – nie wytrzymuję. Powinnam odejść,

ale coś mnie powstrzymuje.

– Jak pani ma na imię? – jego niebieskie gały wwiercają

się we mnie. Ale trzymam się i nie daję, może dziesięć lat

temu... Ech, o czym ja w ogóle myślę!

– Co to ma do rzeczy?

– Szukam jakichś oznaczeń, może wygrawerowanego

pani imienia na tym miejscu parkingowym, może słupka,

znaku, ale nic nie widzę.

[ 2 0 ]

Prycham, wzruszam ramionami, szkoda, że jeszcze się

nie poplułam. Odwracam się i chcę odejść z godnością, ale

nie jest mi to dane. Teczka z papierami wyślizguje mi się

z rąk i w spektakularny sposób ląduje na betonowej pod

łodze. Lekki wiatr podrzuca dokumenty, które zwiewnie

szybują niczym falujące chmurki. Moja reakcja jest mniej

romantyczna niż ten widok.

– O kurwa!

Rzucam się i próbuję dogonić cholerne papiery, które

wybrały wolność. Facet spokojnie zaczyna zbierać kartki

opatrzone logo firmy, w której pracuję. A także moim

imieniem i nazwiskiem. I nazwą stanowiska. Widzę, że

czyta to, co jest tam napisane.

Wreszcie zbiera wszystko w ładną kupkę, odbiera mi

teczkę, chowa wszystko do środka i wręcza niczym bukiet.

– Proszę, pani Liliano.

Mruczę coś niezrozumiałego, co świadczy o mojej kulawej inteligencji. Nie patrzę już na faceta, tylko zmierzam w kierunku biurowca. Słyszę, czuję, nie wiem, co jeszcze, w każdym razie jestem pewna, że on idzie tuż za

mną i mam wrażenie, że gapi się na moje nogi. W duchu

dziękuję sobie, że włożyłam dzisiaj kostium, bo co jak co,

ale nogi mam świetne. Wchodzę do biurowca, naciskam

guzik windy i czekam. Staram się nie rozglądać, bo wiem,

że facet stoi tuż za mną. Zastanawiam się, dokąd on zmierza; biurowiec ma dziesięć pięter, na każdym kilka firm, moja mieści się na piątym i szóstym. Ja urzęduję na piątym. Wreszcie przyjeżdża winda i do środka wchodzi tłumek ludzi. O tej porze zawsze jest przepełnienie, nawet tutaj. Jedziemy ściśnięci jak szprotki w konserwie, mój

[21]

parkingowy prześladowca stoi przede mną, bez skrępowania gapię się na jego szerokie plecy. Facet ładnie pachnie, jego włosy lśnią w świetle jarzeniówki. Jest naprawdę wysoki, cholera, podoba mi się, co mnie bardzo denerwuje, bo prawdopodobnie już nigdy więcej go nie zobaczę. Wreszcie

dojeżdżamy do piątego piętra, otwierają się drzwi i przeciskam się do wyjścia. Ocieram się o rękę „mojego" faceta, ten patrzy na mnie i się uśmiecha. I gdy go mijam, mówi cicho:

„do zobaczenia". Wysiadam i nie wiem, czy naprawdę coś

powiedział, czy mi się wydawało. Gdy wchodzę do swojego

pokoju, czuję się dziwnie, chcę opowiedzieć o tym moim

dziewczynom, ale te są podekscytowane czymś innym.

– Lilka, dobrze że jesteś, dzwonili z biura zarządu. Dzisiaj

o dwunastej zebranie całej kadry zarządzającej. Podobno

jakieś zmiany się szykują.

– Zmiany? – spytałam bez zainteresowania, bo zmiany

w korporacjach są niczym piegi u rudzielca. Zero zaskoczenia.

– No, może wywalą Parówkarza – Lidka dodała z nadzieją. Parówkarz pracował w dziale informatycznym i za-smradzał cały korytarz parówkami, które jadał tak często,

jak Marta kupowała buty. Czyli non stop.

– Na to bym nie liczyła. Parówkarz pisze oprogramowanie do tego nowego syyysteeemuu – Marta malowała usta. – Lepiej, jakby wywalili Śmierdziela.

– Ha, ha, zapomnij, Śmierdziel ma plecy – pokręciłam

głową. – A poza tym skąd ten pomysł, że w ogóle kogoś

wywalą?

– Zawsze kogoś wywalają, nie wiesz? – Baśka przewróciła oczami. Po chwili utkwiła we mnie uważny wzrok. -

Wyglądasz jakoś inaczej.

[22]

Wzruszyłam ramionami.

– Czyli?

– Nie wiem. Ładnie.

– No dzięki. To komplement miał być?

– Nie masz wkurwienia na twarzy.

– Odwal się.

– No, teraz już lepiej.

Tak zwykle wyglądały nasze rozmowy. Pozostałe dziewczyny już się przyzwyczaiły, ktoś, kto nas nie znał, mógł

odnieść mylne wrażenie, że się nie lubimy, ale to były właśnie pozory. Przyjaźniłyśmy się i dzieliłyśmy wszelkie troski i zmartwienia. Teraz też chciałam powiedzieć Baśce o spotkaniu na parkingu. Lidka i Marta od razu nastawiły

uszu.

– Dzisiaj zdarzyło mi się coś... – już nie dokończy

łam, bo wpadł Jarek, kumpel z działu obok i oznajmił

z uśmiechem:

– Królestwo wzywa.

Ruszyliśmy niczym pochód w stronę schodów, wszyscy

się przekrzykiwali, opowiadali możliwe scenariusze, a ja

poczułam się jak w szkole, kiedy odwoływali jakąś lekcję,

bo nie było nauczyciela i klasa miała trochę luzu. W sali

konferencyjnej wszystkie miejsca siedzące były już zajęte,

reszta upchnęła się pod ścianami, szepcząc i mierząc się

nawzajem fałszywymi spojrzeniami. Jak zwykle przyoblekłam twarz w uprzejmy uśmieszek, za to moje myśli galopowały swobodnie i musiałam panować nad mimiką,

aby nie pokazać, jak bardzo nie lubię niektórych tu zgromadzonych. Praca w takiej fabryce to wieczne odgrywanie ról, prawdziwi aktorzy powinni mieć tutaj praktyki.

[23]

– Jolu, śliczna bluzeczka! – czytaj: „Jolu, co za marna

szmatka! Z lumpeksu?"

– Kamila, ale zeszczuplałaś! – czytaj: „Kamila, chyba

pokochałaś swoją oponę na brzuchu?".

– Lilka, twoja prezentacja była wspaniała! – czytaj:

„Lilka, ty suko, znowu miałaś lepszą prezentację niż moja!"

– Dziękuję, kosztowała mnie dużo czasu, ale mam taki

zespół, że banałem było zebrać wszystko do kupy – odpowiedziałam, bo to ostatnie było naprawdę. Przyzwyczaiłam się do takiego udawania, ale męczyło mnie to bardzo,

ostatnimi czasy nawet za bardzo. I szukałam wyjścia z tej

patowej, wydawać by się mogło, sytuacji. Ale teraz nie

miałam czasu dłużej analizować ani mojego nastawienia,

ani niczego innego, bo oto pojawił się prezes, za nim jacyś

faceci i oczywiście wszędobylska Lejdi. Nasz boss poprosił

wszystkich o ciszę, a ja w tym czasie pisałam zawzięcie es-

emesa. Niesforny telefon nagle zawibrował w odpowiedzi

i wypadł mi z rąk.

– Cholera! – mruknęłam i schyliłam się, aby pozbierać

szczątki, bo oczywiście komórka rozpadła się na części

pierwsze, jak zawsze. W tym czasie prezes coś mówił, ale

nie bardzo to do mnie dochodziło. Usłyszałam za to Baśkę.

– Ja pierdzielę, wreszcie jakieś ciacho.

Podniosłam się i szepnęłam do przyjaciółki:

– Że co?

Ale w tym momencie z grupki gości wysunął się mężczyzna, którego przedstawiał nasz boss.

– To pan Michał Maliszewski. Członek zarządu, a także

nowy dyrektor działu IT. Będzie ściśle współpracował

z departamentem pani Hanny – tu Lejdi wyszczerzyła się

[ 2 4 ]

w szerokim uśmiechu – czyli z działem marketingu i panią Anią, działem współpracy z mediami, panem Rafałem i działem analiz, czyli z panią Lilianą.

Na dźwięk mojego imienia stojący obok prezesa mężczyzna drgnął i popatrzył wprost na mnie. Zrobiło mi się cholernie gorąco, a na policzki wypłynął rumieniec, który

po latach nieobecności teraz postanowił przypuścić prawdziwy szturm.

– Ja pierdolę – szepnęłam, a stojąca obok mnie Baśka

spojrzała na mnie zdziwiona.

Oczywiście musiałam mieć pecha. Zawsze miałam pecha do facetów, których imiona zaczynały się na literę M. W szkole Marcin podpalił mi włosy. Mirek wylał na

mnie kubeł zimnej wody, a to wcale nie był śmigus-dyn-

gus. Marek wiadomo, co zrobił. A teraz... stał przede mną

facet z parkingu, który, jak się okazało, był moim szefem.

I nowym dyrektorem, z którym miałam blisko współpracować. Michał. Nawet imię miał ładne.

– Lilka – moja przyjaciółka zdzieliła mnie łokciem.

Chyba ktoś coś do mnie mówił.

– Pani Liliano, to jeszcze nie wiosna, a pani już zakochana.

Z tego prezesa to niezły żartowniś. Koń by się uśmiał.

– Mówiłem, że pan Maliszewski będzie się teraz spotykał ze wszystkimi szefami działów, pani idzie na pierwszy ogień. To wszystko, dziękuję.

Kiwnęłam głową i wbrew sobie spojrzałam na tego

Maliszewskiego. Uśmiechał się uprzejmie, rozmawiał

z prezesem i z Lejdi. Zerknął na mnie i wówczas ujrza

łam w jego oczach błysk złośliwości i czegoś jeszcze,

czego nie mogłam zinterpretować. Poczułam się trochę

[25]

niekomfortowo. Oto zwyzywałam faceta, który teraz będzie miał cudowną okazję, żeby się odegrać. Trudno. Jedno było pewne. Moje przekonanie, że już nigdy nie zobaczę

przystojniaka z beemki, okazało się mylne.

– Co jest grane? Znasz gościa? – Baśka od razu zauwa

żyła, że coś jest nie tak.

– Tak jakby. Mam przesrane – mruknęłam, uśmiechając się sztucznie. – Później ci powiem – dodałam przez zęby, bo oto nowy dyrektor wskazywał mi gabinet obok

pokoju prezesa, w którym od dzisiaj miał zapewne urzędować. Weszłam do środka pewnie i z podniesioną głową.

Już tak miałam. Nawet gdyby miała zależeć od tego moja

kariera, nigdy nie pokazałabym po sobie skruchy. To chyba

coś z genotypem nie tak, jakaś usterka, to pewne.

– Proszę usiąść. Przepraszam za bałagan, jeszcze się nie

rozpakowałem – Maliszewski usiadł po drugiej stronie, a ja

spojrzałam na niego, jakby miał trzecie oko. Gdzie on, do

diabła, widział bałagan? Chyba muszę zaprosić go do mojego pokoju, wówczas to, co ujrzy na moim miejscu pracy, pewnie przysporzy mu wielu bezsennych nocy. No ale nie

moja wina, że w chaosie lepiej się odnajdywałam, a porządek sprawiał, że miałam ochotę krzyczeć. Wspominałam już o uszkodzonych genach? No! Więc właśnie...

– Nic nie szkodzi, to znaczy... hm... właściwie co

chciałby pan wiedzieć? – starałam się mówić normalnie,

ale wbrew wszystkiemu nie byłam zimną rybą i trochę

się denerwowałam. Bardzo trochę.

– Chciałem wiedzieć, jak pani ma na imię, ale to już

wiem – błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Cholera,

rozglądałam się za szklanką z wodą, ale dostrzegłam tylko

[ 2 6 ]

wazon z kwiatami. Głupio byłoby podejść i wychlać wodę

z wazonu. Chociaż z drugiej strony może facet szybciej

podjąłby decyzję o wywaleniu mnie na zbity pysk? A swoją

drogą skąd się wzięły tutaj te wiechcie?

– No tak. Zawsze łamie pan przepisy? – brnęłam dalej,

chociaż jakiś głos w mojej głowie wrzeszczał, żebym się

zamknęła. Ale usta były szybsze.

– Zawsze. To moje hobby.

No dobra. Nie dość, że był niesamowicie przystojny, to

jeszcze miał refleks. I poczucie humoru. Idealny facet dla

mnie. Gdyby tylko... nie pracował w fabryce i nie zarządzał moją działką. Byłoby ekstra, naprawdę.

– Do mojego hobby możemy wrócić kiedy indziej, teraz

chcę, aby przygotowała pani dla mnie te dane – wyciągnął

trzy kartki A4, gęsto zapisane. Byłam ciekawa, czy miał to już wcześniej, czy przygotował po akcji na parkingu, kiedy

przeczytał moje dokumenty i już wiedział, kim jestem.

– Oczywiście, na kiedy? – uśmiechnęłam się szeroko.

Znowu dostrzegłam ten dziwny błysk w jego niebieskich

źrenicach, ale nie potrafiłam go rozszyfrować.

– Na jutro? Godzina dwunasta? Za mało czasu? -

uniósł brew i teraz był zdecydowanie mistrzem zło

śliwości. Tylko czekał na mój odwrót. Na pewno miał

w rękawie jakąś uszczypliwą uwagę. Choćbym miała ślęczeć nad tym do rana, nie dam mu tej satysfakcji.

– Na dziewiątą będzie gotowe – cholera, chyba wieczorem, racjonalna część mojego upartego ja chciała zaprotestować, ale zdusiłam upierdliwca i zmusiłam do milczenia.

– Dwunasta wystarczy. Do zobaczenia, pani Liliano -

dlaczego moje imię w jego ustach brzmiało tak, że miałam

[27]

ochotę podać mu się na talerzu? Cholera jasna, ciężkie

czasy nadeszły, kryzys, panie, kryzys.

Gdy wychodziłam, on oczywiście bezczelnie gapił się

na moje nogi, a może i nie tylko nogi.

Do swojego pokoju poszłam piechotą, musiałam

chwilę ochłonąć. Wpakowałam się w niezłą kabałę, niejednokrotnie mój niewyparzony jęzor wyprzedzał my

śli i ściągałam na siebie kłopoty. Facet wyraźnie miał na

mnie haka, ale do końca nie wiedziałam, co właściwie

o mnie myśli. Przecież w pracy uchodziłam za profesjonalistkę, nieco aspołeczną, ale prezes był ze mnie zadowolony. A teraz... pan Michał. Ech, Michał, mogę być twoją Basieńką. Idiotka, koleś szuka pewnie pretekstu,

żeby zemścić się za tamto na parkingu, a tobie takie

rzeczy w głowie. Mając przed oczami niebieskie oczy-

ska Maliszewskiego, wyobrażałam sobie o wiele więcej

gorszych rzeczy, które musiałam natychmiast wyplenić

z łepetyny, jeśli chciałam do jutrzejszego południa wykonać zadanie zlecone przez mojego parkingowego faceta.

Miazga! Gdyby wiedział, jak go nazywam... Mogę w sumie mówić o nim „kolo z beemy" albo „ciacho z bandi-ten motor wagen". Boże... byłam psychicznie chora, to

już prawda ogólnie znana.

Mamrocząc, weszłam do pokoju, gdzie moje trzy kole

żanki momentalnie zaprzestały dalszej konwersacji i wga-

piły się we mnie, przyszpilając wzrokiem moją biedną

osobę.

– No, dawaj. O co chodzi? Baśka nam powiedziała, że

znasz naszą nową rurkę z kremem?

– Rurkę? – zamrugałam, nie rozumiejąc.

[28]

– No nasze ciacho. Pana Michała. Nowego członka -

zachichotała Lidka, a Marta przewróciła oczami.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю